czwartek, 5 lutego 2015

15. MISTRZ UCIECZEK: Won't you come?



Yo. Z okazji swoich pierdolonych urodzin mam dla Was ten prezent wątpliwej jakości w postaci nju czaptera. Przepraszam, że nie dodałam gwiazdeczek tłumaczących nazw potraw, ale kuźwa, musze zaraz wstać, a jeszcze się nie położyłam... Jutro (dzisiaj, juz jest piąty, kretynie) zailcze swoja porazke upijajac sie na MAXA jedym piwem z powodu przesypiania osmiu godzin na trzy dni, brawo Wilczy, brawo! 
Wychylcie za mnie browca w weekend, co? Żeby nie bylo ze mną gorzej, niz jest, ya-ha!
and...
I am the alpha now.

____________________________

Czy to aby nie zaczynało go powoli przerastać? Czy powoli nie robiło się zbyt tandetnie, zbyt sztampowo? Do czego zmierzał, rzucając na bok koronę, każąc czekać królestwu?
Przebiegając ulicami miasta, zerkał ukradkiem na witryny sklepowe, w których wypolerowanych szybach odbijała się jego postać. Zastępcze ciało było jego idealnie oddaną kopią, włączając w to fakt, że kapelusznik zostawił mu wyrwę w brzuchu wielkości pieści i maskę Arrancara, co chyba powinien sobie darować, żeby Grimmjow mógł spokojnie spełniać ludzkie standardy piękna. Tłumaczył się co prawda tym, że na mecz już wszystko będzie przygotowane jak należy, ale Grimmjow i tak bardzo średnio o to dbał. Co go obchodziło, czy ludzie się go wystraszą? Powinni się go bać! Był przecież groźnym, totalitarnym władcą i synem destrukcji! Mógłby całe te miasto zgnieść w jednej pięści. Gdyby tylko chciał.
Problem Szóstego polegał na tym, że mu się nie chciało. Nie chciało mu się siać chaosu i fermentu. Wolał trzymać się planu, do końca, chociaż to wszystko zaczynało go nużyć. Trwało zbyt długo, ta pogoń. Nie tak to sobie wyobrażał. Chociaż jeśli miałby być ze sobą szczery, musiałby rzec, że po prostu sam nie wiedział, na co się pisał. I teraz z jednej strony trzymała go przy tym jego wrodzona upartość, bo ciągle wierzył w to, że może osiągnąć cel, ale zaczynał się niecierpliwić. Gdyby tak móc to wszystko zakończyć teraz. Dzisiaj. W tej chwili. Gdyby zobaczył jak uchyla się taka furtka, wierzył, że wykrzesałby z siebie wystarczającą ilość energii, by…
Nie zauważyłby tego, gdyby akurat nie zachodziło słońce. Jaskrawopomarańczowy promień słońca odbił się od lustrzanej wystawy, oferującej najlepsze w mieście usługi fryzjerskie i na moment oślepił Arrancara. Mrużąc wściekle oczy, Grimmjow podbił do przeszklonej gabloty z zamiarem rozbicia jej w drobny mak, ale właśnie wtedy, pierwszy raz od dawna, zyskał szansę przyjrzeć się swojemu odbiciu. Pozornie nic się nie zmieniło. Ten sam skrzywiony ryj, który znał, ale…
In my eyes, indisposed
In disguise as no one knows
Odrzucił kaptur, rzucający na jego twarz cień i niemal przywarł  nosem do szyby. Dłonią naciągnął skórę u nasady nosa w górę, a potem puścił, obserwując co się dzieje. Skóra wróciła na swoje miejsce. Prawie. Chociaż starał się wypogodzić oblicze, dalej wyglądał na wkurzonego.
Nozdrza Arrancara zadrgały. Zalała go fala emocji.  Gniewu, a może… strachu.
Doigrał się. Nie można całe życie bezkarnie marszczyć brwi dwadzieścia cztery godziny na dobę i spodziewać się, że nie przyniesie to żadnego rezultatu. Dotknął drżącym palcem bruzd znaczących środek jego czoła.
Zmarszczki.
A więc to tak… Nawet Szósty Espada się starzeje? Czy już za późno na dzieci, na zakładanie rodziny? Przecież musiał pozostawić po sobie jakiegoś potomka. O znalezienie partnerki tak bardzo się nie martwił. Wierzył, że kiedy przyjdzie czas, jego urok osobisty znów zadziała jak należy. Tylko, że ten czas faktycznie uciekał…
I nagle poczuł swój stary, znajomy gniew. Na nią, to wszystko przez nią. Tak jest, fakt, że został pustym w chuj dawno temu (Grimmjow sam nie wiedział ile dokładnie ma lat. Ciężko rachować, kiedy jest się panterą), a te zmarszczki pewno ma od dawna i zauważyłby je, gdyby chociaż przez chwilę z własnej woli przestał się marszczyć, ale właśnie o to chodzi, to przez tą zołzę przestał się wściekać. Na moment, bo na moment, ale moment ten jak widać trwał wystarczająco długo, by dostrzegł, że zegar tyka, a wstrętna cholernica znowu gdzieś zwiała i nie miał kto go pocieszyć. A przecież musiała odpokutować za swoje grzechy. W końcu przyprawiła króla o pierdolone zmarszczki! Coś tak haniebnego, tak ludzkiego… Teraz tylko patrzeć, jak jego lazurowo błękitne, gęste włosy zaczną siwieć i rzednieć! Coś takiego musi być karane. I Grimmjow wcale nie myślał o karze śmierci. Znał lepsze sposoby, w których Shinigami mogłaby mu się przysłużyć.
Hides the face, lies the snake
And the sun in my disgrace
Zarzucił z powrotem kaptur na twarz, a potem jego pięść przebiła cienką taflę szkła, które posypało się na niego. Otrzepał się, strząsając z siebie kilka odłamków i wyraźnie szczęśliwszy ruszył do centrum, nie przejmując się zamieszaniem, jakie powstawało za jego plecami. Pełen samozadowolenie uśmiech wypełzł na jego usta. Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu, strasząc przechodniów. Wystarczy trochę destrukcji i samopoczucie od razu się polepsza.



DWIE GODZINY WCZEŚNIEJ, CENTRUM TOKIO.

Wysoki mężczyzna o prostych, czarnych, sięgających ramion włosach stał przed wykwitną hiszpańską restauracją, dopalając cienkiego papierosa. Ubrany był w biały garnitur, ale już rozebrał się z marynarki i teraz trzymał ją w jednej ręce, niedbale zarzuconą na plecy. Rękawy olśniewająco białej koszuli miał podwinięte, a jej mankiety wytwornie wywinięte. Całości dopełniała biała kamizelka z guzikami wysadzanymi czarnymi opalami i połyskujące czarno-białe półbuty na minimalnym obcasie. Wiele mijających go kobiet rzucało mu długie, zaczepne spojrzenia, bo choć był mało pospolitej urody, a jego głowa przewiązana była jedwabną, białą szarfą, ukrywającą znajdująco się w twarzoczaszce wylotową dziurę, budził zainteresowanie ze względu na swój niezwykły wzrost i drogi, elegancki strój.
In my shoes, walking sleep
In my youth I pray to keep
Rzucił niedopałek na chodnik, następnie zdeptał go swoim gustownym butem i wszedł do wnętrza restauracji, nad którym pysznił się neonowo różowy napis „THE MADNESS”, a mniejszą, jeszcze bardziej zawoalowaną czcionką, jakby od niechcenia, dodano: „of tastes”. Była to nowo otwarta i najdroższa knajpa w mieście. Gości obsługiwał tu sam właściciel, który również zarządzał kuchnią, to znaczy układał menu. Podobno czasem sam gotował i podobno lubił eksperymenty, a za jego dania płaciło się czekami i nigdy nikomu nie zdradzał przepisów, więc właściwie nie było do końca wiadome, czym karmił ludzi. A jednak ludzie walili do „Madness of tastes” drzwiami i oknami i z przyjemnością zostawiali tu swoje wypłaty, a zdarzało się, że i jedli na kredyt. Taki prawdziwy, w banku, nie na zeszyt. Cóż, prestiż robił swoje. Jednak wysoki, czarnowłosy mężczyzna nie martwił się, czy będzie wypłacalny. Miał tu znajomości i to nie byle jakie. Może nie można było powiedzieć, że przyjaźnił się z właścicielem lokalu, jednak bezsprzecznie łączyły ich nie byle jakie interesy.
Nie zgrzeszył pewnością siebie. Właściciel podszedł do niego, gdy tylko go zauważył, co nie było trudne, jako że górował nad resztą klientów, oczekujących na wolny stolik.
– Buenas noches, señor! – zawołał wystrojony we frak mężczyzna, serdecznie rozkładając ramiona w powitalnym geście. Na jednym z nich zakołysała się muślinowa kelnerka. – Czy mogę pańskie okrycie, señor?
Czarnowłosy z zażenowaniem wręczył mu marynarkę, patrząc z niesmakiem na przylizane, zaczesane do tyłu, krótkie różowe włosy obsługującego go mężczyzny. Jego zdaniem brakowało mu tylko cienkiego, różowego wąsika do kompletu, który mógłby podkręcać, przyciskając do siebie tą kelnerską szmatkę i recytując gościom specjalności szefa kuchni. Czyli swoje.
– Nieźle się tu urządziłeś, Granz – rzucił z przekąsem, obserwując, jak Szayel pstryka palcami, a szatniarz zjawia się na jego skinienie, by odebrać od niego wierzchnie okrycie i odnieść do szatni. – Dla ciebie to wszystko to niezła zabawa, co?
Aporro tylko się uśmiechnął, poprawił okulary w białej, rogowej oprawie i nie wychodził z roli.
– Czy mogę zaproponować tabas, señor Gilga? – Dystyngowanym gestem dłonią, zaprosił Nnoitrę, by podążał za nim do wolnego stolika. – Dzisiaj podajemy grasicę cielęcą z szafranem i queso manchego w słodkiej sangrii.
– Kurwa, od kogo ty się uczyłeś gotować?
– Mam świetną książkę kucharską, znakomitego wirtuoza kuchni, masterchefa nagrodzonego trzema gwiazdkami michelin, doktora Hannibala Lectera. – Żółte oczy Ósmego zapłonęły, jakby gotowanie faktycznie zostało jego nowa pasją. – To co? Na danie główne podać gazpacho czy paella z kurczakiem?
– Nie przyszedłem tu się nażreć – warknął Nnoitra. Chwilę pomilczał, studiując kartę, którą wręczył mu Szayel, aż w końcu się złamał. – A z czym macie fabade?
Widząc, że Granz odsłania wszystkie, z ósemkami włącznie, zęby w uśmiechu, Nnoitra poczuł, że traci apetyt i gdyby wiedział ile sprawi Szayelowi satysfakcji, chyba wolałby umrzeć z głodu.
– Naturalnie z chorizo, "morcillą" i boczkiem. Decyduje się pan, señor?
– Niech będzie. – Nnoitra trzasnął kartą o stół i spojrzał na Szayela wymownie, rozpinając guziki przy kołnierzu. W restauracji było niezwykle parno. – No na co, kurwa, jeszcze czekasz? Napiwki się chyba daje na koniec.
Heaven send Hell away
No one sings like you anymore
Szayel mrużył żółte ślepia, świdrując nimi Piątego. Złapał przebiegającego obok kelnera, przekazał mu treść zamówienia mówiąc płynnie po hiszpańsku, a kiedy chłopak odbiegł, odsunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw Nnoitry.
– Po co przyszedłeś?
– Jak to? Przecież pracujemy razem.
– Do tej pory tu nie przychodziłeś. Coś się stało.
Gilga skrzywił się, wsunął czubek dłoni pod szarfę jakby zaswędziała go pustka. Z kieszonki w klapie marynarki wyciągnął jakąś złożoną na cztery kartkę, która następnie rozłożył i podsunął Szayelowi pod nos.
– Przyszły nowe rozkazy. Plany się zmieniły. W zasadzie… Przechodzimy do planu „B”.
– To znaczy? – Szayel poprawił zjeżdżające mu na czubek nosa okulary i czytał papier, którego nagłówek głosił: ARMAGEDON, a pierwszy akapit zatytułowany PLAN „A” został wykreślony.
– To znaczy, że nie będzie rozpierdolu na meczu. Pokapowali się. Mecz będzie obstawiony. Jest nas za mało, żeby dać z nimi radę.
– I co teraz?
– Kurwa, zamknij ryj i słuchaj. Mamy dalej siać panikę. Dalej izolować tą niebieskowłosą kurwę. Ktoś nam pomoże. Ktoś od nich. Już pomaga. I wiesz co jest najlepsze?
– Co?
– Chyba sam o tym nie wie. Nad nim jest ktoś jeszcze. Ale robi to. I ten pierdolony Pusty rośnie w siłę. Tylko nie rozumiem czemu.
Szayel westchnął i pozwolił kelnerowi, który właśnie nadbiegł, żonglując talerzami, podać im przystawkę.
– Chyba wiem o co chodzi.
– To może byś mnie, ja pierdolę, oświecił?
– Czym się żywią Hollowy, Nnoitra? – zapytał Aporro, nadziewając na widelec kawałek średnio wysmażonej grasicy i oblizując się ze smakiem.
– Reiatsu?
– Też. Ale prawdziwy Hollow, taki wiesz, z prawdziwego zdarzenia, mający zadatki na więcej… Żywi się pustką. Kumasz? Pusty w swoim środowisku. Taki Grimmjow, Starrk, Ulqiorra… Nawet ty. Odrzucaliście inne działające wokół was obecności. Nie akceptowaliście, że możecie być zależni od kogoś. Więc… byliście sami. Kiedy ona będzie sama, jej Hollow będzie czuł się lepiej. Stąd ta izolacja. – Ze smakiem przeżuł kawałek mięsa. – Ale to jeszcze nie wszystko.
– A co? – Nnoitra sprzątał swój talerz. Jadł rękami, nie przejmując się tym, że na stole leży tuzin rodzajów sztućców.
Pewno dlatego podwinął rękawy, pomyślał Szayel zanim odpowiedział:
– Ten skurwiel oprócz pustki potrzebuje czegoś innego.
– Przestań robić te wkurwiające, pseudodramatyczne pauzy.
– Dbam o twoje szare komórki. No wiesz, od czasu do czasu dobrze ruszyć głową.
– Więc?
– A jak się nazywa nasz ulubieniec?
– Nie Kirai?
– Ano, Kiraś, więc… Jak sądzisz? Czego mu potrzeba do pełni szczęścia?
– Nienawiści? – zapytał, choć już znał odpowiedź i kiedy tak na chłodno to kalkulował, stwierdził, że cały ich wysiłek rzeczywiście się może opłacić.
Stuttering, cold and damp
Steal the warm wind tired friend
– Bingo, rozbiłeś bank. Odjedziesz stąd najnowszym mercedesem klasy „A”. To główna nagroda w tym teleturnieju. – Zaśmiał się Ósmy, podnosząc kieliszek z winem, który podstawiła obsługa. Zakołysał zawartością, powąchał, pociągnął łyka, przepłukał nim usta i wypluł, krzywiąc się z niesmakiem i oddając go stojącemu przy nich na baczność kelnerowi. – Reklamować. Na czym to my…? Aha. Nienawiść. Tak. Im więcej mu jej dostarczymy, tym lepiej.
– Czyli mała kurwa musi wszystkich znienawidzić?
– Chyba już to robi. Pewno temu plan się zmienił. Hollow będzie już wystarczająco silny, by od razu przystąpić do działania. Nie musimy już jej uprowadzać, rozumiesz?
– Tylko jak on ją do siebie ściągnie?
– Nie wiem. Rozkazy są dość zagmatwane, przez to, że nie możemy poznawać ich bezpośrednio. Ale sam mówiłeś, że ktoś nam pomaga nie? Skoro mamy wtyczkę, jakoś to będzie. Musimy tylko wszystkiego dopilnować. I nakręcać tą… spiralę nienawiści.
Umilkli, a tymczasem zabrano ich puste naczynia i podmieniono na nowe, z głównymi daniami. Kiedy już się najadł, Nnoitrze rozjaśniło się w głowie. Oparł ręce o blat i nachylił się do Aporra.
– Właściwie… Po co działamy razem z nim? Przecież… możemy to załatwić sami. Jak ją zabijemy, on nigdy stamtąd nie wylezie.
Szayel zatrzepotał gwałtownie powiekami.
– Zwariowałeś? – zapowietrzył się.– Kiedyś stamtąd wyjdzie, a wtedy po nas. Ale nie o to chodzi. My zwyczajnie wybieramy mniejsze zło.
– Mówisz albo on, albo niebieskowłosy kurwiarz?
– No dokładnie. Jak sam zauważyłeś, to oni mają przewagę liczebną. Pomóżmy mu, a potem z czasem… się zobaczy, nie?
Nnoitra po raz pierwszy tego wieczora się uśmiechnął.
– Się zobaczy – przytaknął. – Zastanawia mnie tylko, dlaczego ten pokurcz Ulqiorra do nas nie dołączył. Przecież to on z nas wszystkich był najbardziej lojalny.
– I pewno dlatego poczuł się najbardziej dotknięty. Myślę, że kiedy dowiedział się, iż był tylko częścią planu… Skazaną na klęskę… Chyba nieco to nim wstrząsnęło, choć zapewne w swoim stylu nie dał po sobie niczego poznać.
Kelnerzy wymienili kieliszki, chociaż Nnoitra wypił zawartość swojego bez protestów. Jeden z kelnerów odkorkował przy nim kolejne wino, podstawił pod nos Szayela korek, a kiedy ten z aprobatą skinął głową, nalał odrobinę do czystego, wysokiego kieliszka. Te wino było białe, wytrawne. Aporro dokonał degustacji i znowu z przyzwoleniem skinął, tym razem ręką, chociaż krzywił się przy tym niemiłosiernie. Młody chłopak napełnił do połowy jego kielich, ale kiedy nalewał Nnoitrze, ten przytrzymał jego rękę, dopóki kieliszek nie był pełny po brzegi.
– Nie tak łapczywie – pouczył go Granz – bo nie zmieścisz deseru. A zamierzam zaserwować go osobiście. – To mówiąc, podniósł się od stołu, odstawiając kieliszek z niedopitym winem na kelnerską tacę.
Zniknął i po trzech sekundach znów się pojawił, ale tym razem trzymał już srebrną tacę, nakrytą wypukłą, srebrną pokrywką, którą podstawił pod nos Piątemu, a następnie uniósł. Na tacy znajdowały się trzy strzykawki. Jedna z jadowicie różową substancją, druga z przezroczystym płynem, ostatnia z cyjanową zawartością. Nnoitra wybrał tą z bezbarwną cieczą, następnie wbił sobie igłę w szyję i wstrzyknął całą objętość. Wyjął igłę, odłożył strzykawkę, przechylił głowę na lewo, potem na prawo, tak mocno, aż coś mu strzyknęło w karku, a potem się wyprostował, oparł łokcie o stół, splótł dłonie i spojrzał z nad nich na pozostałe strzykawki.
– Co to jest?
Szayel ponownie usiadł naprzeciw niego i wziął do rąk różową strzykawkę.
– Chyba domyślasz się, co to jest?
On również wstrzyknął sobie całą zawartość. Nnoitra patrzył na niego w zdumieniu spod ciężkich powiek.
– Ale… To twoje reiatsu, nie? – Szayel przytaknął, więc Nnoitra kontynuował: – No to czy to nie spowoduje, że ten twój zajebisty, ulepszony wynalazek – pokiwał do niego pustą strzykawką, którą przed sobą położył – przestanie działać? Czy nie po to ciągle szprycujemy się tym gównem, żeby usunąć nasze reiatsu? Żeby ZUPEŁNIE NIKT, nawet te obdarzone super extra hiper mega czułym zmysłem pierdoły, nas nie znalazły? – Szayel znów skinął głową, a Nnoitra odchylił się do tyłu na krześle, zakładając ręce na ramiona. – No to czy może mi, do kurwy nędzy, wyjaśnisz, co żeś najlepszego, kurwa, teraz odpierdolił? – Spojrzał na zdobiącego jego lewy nadgarstek rolexa z białego złota. – Obstawiam, że za piętnaście minut będziemy tu mieli jakieś pierdolone czujki.
Times are gone for honest men
And sometimes far too long for snakes
Granz uśmiechnął się promiennie.
– Zdążymy.
– Z czym?
– Z przygotowaniem scenografii.
Krzesło Piątego gwałtownie opadło na cztery nogi.
– Ty mnie Szayel nie wkurwiaj z tymi swoimi jebanymi, teatralnymi zapędami.
– Ale kiedy to będzie naprawdę dobre show, Nutrio.
„Nutria” wybałuszył oczy.
– Czy ty mnie właśnie…
Szayel uciszył go, unosząc w górę obie ręce.
– Dobra, dobra, przyznaję się. Do tej pory nie był ze mnie dobry reżyser. Ale widzisz, od dzisiaj wszystko się zmieni.
– Bo?
– Bo znalazłem świetnego scenarzystę. – Gestem jednej z uniesionych dłoni przywołał do siebie bliżej jednego z usługujących im chłoptasiów. Nnoitra zwrócił na niego baczniejszą uwagę. Chłopak miał kruczoczarne, opadające mu na twarzy włosy. Krótkie, poszarpane, mniej więcej do linii szczęki. Spod nich jednak wychodziły trzy, długie do pasa jasnosiwe warkocze, każdy spięty kolczastą klamrą. Młody Vasto Lorde był wysoki i szczupły, a kiedy spojrzał spod przydługiej, ciemnej grzywki na Nnoitra, Espadę przeszedł autentyczny dreszcz. Miał przeszywające, blade spojrzenie. Jego oczy były tak jasne, że wydawały się białe, jednak okolone odcinającymi ich od białek, grubymi, czarnymi obwódkami. Jego maską były proste, śrubowato skręcone rogi kozła, wyłaniające się spod kucharskiej czapeczki, którą powoli ściągnął z głowy, skinąwszy Nnoitrze. Ubrany był podobnie jak Aporro, w galowy frak, jednak koszulę rozpiętą miał o dwa guziki więcej, niż nakazywała przyzwoitość. Wystawało spod niego czarne, przetykane siwizną futro. A jego nogi… Jak nikt mógł tego nie zauważyć? Wizytowe spodnie w kant nie mogły ukryć faktu, że jego kolana musiały wyginać się w drugą stronę, jakby zamiast stóp jego nogi wykańczały łapy albo kopyta. Przyglądając się jego rozchodzących w szwach butach, Gilga stwierdził, że w istocie tak musi być. – Eris, przedstaw się Piątemu Espadzie – zażądał Granz.
Nazwany Erisem Vasto wyciągnął do Gilgi rękę. Kiedy to zrobił, rękaw jego koszuli dźwignął się wystarczająco, by odsłonić wytatuowaną na jego nadgarstku dziewiątkę. – Eris Irshejn – wymienił swoje imię i nazwisko niskim, warkotliwym głosem, brzmiącym jak u kogoś, kto ma zapalenie gardła.
– Włączyłeś go do Espady?! – wydarł się Nnoitra. Nie uścisnął bladej, upstrzonej długimi, czarnymi paznokciami dłoni nowego kolegi po fachu.
– Sam powiedziałeś, że jeśli nie mamy liczebnej przewagi. Zabrałem się więc za rekrutację, powinieneś mi podziękować.
– ZA TO, ŻE REKRUTUJESZ CHUJ WIE KOGO BEZ MOJEJ WIEDZY?!
– Jak to „chuj wie”? Ja wiem.
– I jesteś chujem, pasuje!
– Też byś się dowiedział, gdybyś pozwolił mi wyjaśnić.
– Masz minutę.
– Nie zdążę w minutę wszystkiego przedstawić tak, żeby twój ograniczony intelekt wszystko pojął – warknął Szayel i zanim Nnoitra pokapował się w sensie tego zdania, zwrócił się do Erisa: – Przyprowadź no brata.
– Nie mów mi, że jest jeszcze jeden…
– Zamknij się, Jezus Maria! – Szayel zacisnął dłoń w białej rękawiczce na nóżce kryształowego kieliszku tak mocno, że ta pękła, a odłamki wbiły się w jego rękę, znacząc materiał czerwonymi żyłkami. – Jeszcze mi za to podziękujesz, jak zobaczysz co ten chłopak potrafi!
Tymczasem wrócił Eris, prowadząc przed sobą swoją mniejszą kopię. Chłopiec na ludzkie lata mógł mieć ich góra jedenaście. Miał identyczne jak brat włosy, prócz warkoczy, trochę mniej jasne, ale wciąż efektowane spojrzenie, a jego maskę stanowił jedynie biały kolczyk przebijający jego dolną wargę i wyglądający jak kieł.
– O, to nasz scenarzysta – ucieszył się Szayel. – Chodź do mnie, mały. Opowiedz wujkowi, co fajnego zrobimy. Albo nie, ty mu to pokaż, maluchu, no śmiało.
Młodszy z braci Irshejn spojrzał na starszego pytająco. Eris posłał mu pokrzepiający uśmiech, poklepał po ramieniu i pochylił się, żeby szepnąć bratu coś na ucho, świdrując wzrokiem Nnoitrę. Poczciwy, starszy brat. Ale kiedy młodszy oderwał od niego swoje zaniepokojone oczka, na twarzy Erisa pojawił się bardzo niepokojący wyraz. Kogoś wygłodniałego. Kogoś zdesperowanego. Gotowego na wszystko. Oblizał powoli górną wargę, wbijając w braciszka pełne nadziei spojrzenie. Nie chciałbyś zawieść nadziei kogoś takiego, o nie – to mogłoby przyjść do głowy komuś obserwującego jego drapieżny wyraz twarzy.
– Mam na imię Nezia – odezwał się chłopiec, dygając przed Piątym Espadą. – Bardzo miło mi pana poznać, senor Gilga.
Nnoitra tylko prychnął kpiąco, ale Szayel przygarnął go do siebie ramieniem.
– Nie przejmuj się. Pokaż mu.
Nezia kiwnął głową, wdrapał się na krzesło między Espadami, zacisnął mocno powieki, a kiedy znów otworzył oczy, były one zupełnie białe, aż zaczęły wypełniać się niebieskawą barwą. Jego postać zaczęła się deformować, a po chwili na miejscu chłopca siedziała dziewczyna o długich, chabrowych włosach. Głowę miała bezwładnie odchyloną na zagłówek krzesła, powieki półotwarte, a gardło poderżnięte. Wciąż buchała z niego krew, a martwe, cyjanowe oczy dopiero zaczynały matowieć.
– W dalszym ciągu nie rozumiem, co ty, kurwa, robisz. – Gilga w ogóle nie przejął się nowym „gościem” u stołu, w przeciwieństwie, do otaczającej ich obsługi. Patrzył na Szayela, kręcą głową.
– No jak to… – Granz sięgnął po ostatnią strzykawkę, wyrwał z niej igłę i rozlał po iluzji, a następnie rzucił nią przez salę. Wirując, cyjanowe krople zraszały piszczących gości. Piszczących z uciechy. Oni wciąż myśleli, że to jakiś event, ekstrawagancja szefa kuchni. Może jakaś egzotyczna przyprawa? Tak, z tego też znana była „Madness of tastes”.
W powietrzu rozszedł się zapach belladony.
– Czy to jest…
– Spędziłem z nią w caja negation kilka dni, pamiętasz?
Biała i zielona energia były coraz bliżej. Odleglejsza, kobaltowa, również się zbliżała.
– I…? – Piąty zawiesił głos.
– I pomyślałem, że skoro już mam jej reiatsu, małego iluzjonistę i trochę wolnego czasu, to czemu by nie powkurwiać Sextę? Jestem bardzo ciekawy jak bardzo zależy… czy zależało – poprawił się, patrząc na iluzję – mu na tej Shinigami, jak myślisz? Faktycznie dałby się wrobić w coś TAKIEGO, czy chodzi tylko o pierwszeństwo zdobyczy?
– Pewno się zaraz przekonamy.
– I o to mi chodzi.
– Tylko o to?
– Nie, kochanie, pewnie, że nie. Przy odrobienie szczęścia być może uda nam się go zneutralizować na jakiś czas.
– Ale myślisz, że on to kupi? – Popatrzył na zatłoczoną restaurację i wesoło spędzających czas ludzi.
– Nie, oczywiście, musimy zadbać o plan, ale nasz mały czarodziej  – poczochrał Nezii czuprynę – nie ma jeszcze takie władzy… no wiesz, może tworzyć iluzję tylko na swoim ciele. Więc resztą scenografii zajmę się sam. Możesz mi pomóc, jeśli chcesz.
 To mówiąc, Szayel podniósł się z krzesła i jeszcze zanim zdążył się wyprostować, wgryzł się w szyję kelnera, który wcześniej nalewał mu wina. Tętnicza krew trysnęła wprost w gardło Ósmego Espady.
– Trochę lepsza, niż te kwaśne wino – mruknął, ocierając usta i skręcając kark wciąż wierzgającej ofierze. Potem zabrał się za swoich pozostałych pracowników, nim zdążyli do końca zorientować się, że jeden z nich właśnie stracił życie.
Wymordował pół sali, zanim wybuchła panika. Sonido wszystko ułatwiało. A kiedy pierwsi ludzie już niemal wydostawali się na zewnątrz, gdy przez przerażenie do ich umysłów przedzierała się nadzieja, wtedy Nnoitra wysunął spomiędzy zębów koniuszek języka, na którym już kumulowała się energia. Trysnęło złociste cero. Wielka, przypominająca słońce kula przemknęła przez salę, zgarniając ze sobą stoliki i krzyczących w panice gości „Szaleństwa smaków”. Jaśniała coraz mocniej, a kiedy dotarła pod ścianę, gdzie kumulował się tłumek uciekinierów, wbiła się klinem między nich a wyjście i zawisła w powietrzu na ułamek sekundy. Na jej powierzchni zaczęła pojawiać się czarna szczelina, przypominająca uśmiech, zupełnie jakby kulista energia kpiła z ludzi w ostatnich chwilach ich życia. Cóż, jeśli nie ona, to na pewno robił to Piąty Espada, obserwując z daleka, jak złota powierzchnia pęka, salę wypełnia oślepiający blask, wybuch zrywa głowy i rozrywa ciała jego najbliższych świadków, oblepiając ściany smolistą, czarną sadzą. Deszcz krwi z rozwalonych ciał zraszał krzyczących wniebogłosy, zamkniętych w pułapce z potwornymi Arrancarami koneserów hiszpańskiej kuchni. Nnoitra oblizał usta i leniwie podpierając głowę na ręce, jeszcze bardziej wystawił język.
Black hole sun
Won't you come
And wash away the rain?
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał Eris, który przyglądał się jak Szayel oblizuje ostrze swojego Fornicaras.
– Pewnie, złotko. – Aporro zbliżał się z wyciągniętym Zabójcą do drącej się w niebogłosy grubawej kobiety, której stopa ugrzęzła zaplątana w obrus, przytrzaśnięty ciężkim mahoniowym stołem. Kobiecie pomagała się uwolnić z pułapki dziewczyna, o takich samych, kędzierzawych, platynowych włosach. Zapewne córka. Ale ciągnięcie matki za szyję nie mogło w niczym pomóc. Za to Szayel mógł. Z łaskawym uśmiechem zamachnął się Fornicarasem i odrąbał kobiecie nogę. Ta zamiast podziękować za uwolnienie, rozdarła się jeszcze bardziej, tak piskliwie, że  Ósmy zaczął się martwić o swoje bębenki, dlatego uciszył wredne babsko, przekuwając jej krtań szybkim sztychem. Jej wysokie piski przeszły w ciche rzężenie, co spowodowało, że z kolei rozwrzeszczała się jej córka. – No miałeś mi pomóc… –  zauważył Szayel zniecierpliwionym tonem i ciął na odlew krzyczącą dziewczynę w twarz. Ucichła, przykładając trzęsące się ręce do rozciętych szeroko ust. Zaczęła dławić się krwią.
– To może ja dokończę. – Vasto Lorde uśmiechnął się przymilnie do Ósmego Espady i stanął okrakiem nad krwawiącą z ust dziewczyny. Jego długie warkocze zadrgały i nagle wcale już nie wyglądały jak splecione włosy, ale pokarbowane tułowia węży, a każdy z nich kończył się długim, jadowity kłem, wychodzącym spod nastroszonej łuski. Dwa z nich zanurzyły się teraz w pachwinach dziewczyny. Skóra wokół nich niemal natychmiast pozieleniała, a kiedy Eris szarpnął głową, zatrute szpikulce z niemiłym chlupnięciem wyskoczyły z głębokich, kłutych ran, z których buchnęła jasnoczerwona krew, zachlapując białe mankiety jego koszuli. Obserwująca z niedaleka tą scenę czteroosobowa rodzinka zaczęła głośno się modlić, nazywając Irshejna Antychrystem. Eris odwrócił się w ich stronę z radosnym uśmiechem.
Zawirowały udające warkocze wężowe ogony. Trzy kobiety w krótkim czasie padły trupem, zaduszone. Pomstującego głośno, łysawego ojca rodziny spotkał inny koniec. Eris raz po raz zadawał mu ciosy na zmianę każdym z ogonów, aż wybrudził je krwią. Zaczęła się zabawa. Jedyne wyjście z restauracji zostało zablokowane przez cero Nnoitry. Strzępy mebli i ciał barykadowały drzwi i nie znalazł się jak dotąd chętny, by przedrzeć się przez ich gąszcz. Szayel odrzucił na bok swoje zanpakuto i nurzając ręce w krwi aż po łokcie, mordował wszystkich gołymi rękami. Nawet Nnoitra ruszył się od stolika. Ponieważ swojego monstrualnego Zabójcę zostawił w szkole (w końcu wybrał się tylko na niezobowiązujące pogaduchy z Ósmym świrusem), pożyczył sobie z kuchni równie pokaźnych rozmiarów tasak, a po krótkim namyśle zabrał również ruszt z rożna. Z jego pomocą kosił wszystkich równo z ziemią albo rzucał nim do celu na zmianę z Szayelem. Na punkty. Jak udało ci się przeszyć frajera na wylot dostawałeś dziesięć punktów. Przygwoździć do ściany – piętnaście. Przeszyć więcej niż jednego ćwoka na raz – dwadzieścia pięć. Jeśli zdjąłeś tuzin na raz, rozbijałeś bank. Tasak przydawał się na niedobitków.
Vasto Lorde nie ustępował krwiożerczością Arrancarom. Może nawet więcej niż im dorównywał. Kręcił się koło jedynego stołu, który jeszcze opierał się pobojowisku, przy którym Nezia trwał w niewzruszonej iluzji. Gdy tylko jakiś panikarz biegł na oślep w jego kierunku, natychmiast zostawał pochwycony przez gadzie sploty i zaduszony, rozbity na miazgę o podłogę, nabity na kozie rogi lub zwyczajnie rozerwany na strzępy przy pomocy długich czarnych pazurów. Eris przestał dbać o pozory i dawał upust swoim zwykłym, chimerycznym humorom. Nogawki zaprasowanych w kant spodni fruwały poszarpane przy jego kopytach, gdy tratował dogorywających gości. Zbryzgana posoką koszula również wisiała na nim w strzępach, odsłaniając jego pokryty futrem tors. Można się było pomylić, że Vasto wyznaje jaką dziwną modę i nosi pod spodem futrzaną kamizelkę, ale wystarczyło uważnie się przyjrzeć, by zobaczyć, że bardziej przypomina to siwiejącą, czarną, lwią grzywę. Jako jedyny nie wybierał ofiar na oślep. Starał się wyszukiwać sobie przeciwników, którzy byli gotowi stawić mu czoła. Znalazł się wśród nich między innymi emerytowany szef oddziału antynarkotykowego, który wypalił do niego ze swojej policyjnej beretty, ale chociaż władował w niego cały magazynek, nie wywołał na Erisie wrażenia. Chyba, że chodziło mu o to, by ujrzeć na lwim pysku lubieżny uśmiech, to można by uznać, iż osiągnął on swój cel, pytanie tylko, czy naprawdę było warto dać się za to rozprasować na suficie, bo właśnie tam skończył emerytowany glina, a jego płyny ustrojowe odświeżyły zakurzone kasetony. Ostatnim z żyjących było troje młodych strażaków, zaproszonych do „Madness” przez prezydenta miasta w zamian za szczególne zasługi, jakimi wsławili się podczas ostatniego pożaru, jaki wybuchł w okręgu Bunkyō w dzielnicy Yayoi. Wszyscy troje próbowali stawiać tak zwany opór i nad głowami wszystkich trzech zawisły spływające jadem kolce wieńczące wężowe ogony. Kiedy na ich twarze spadały pojedyncze krople jadu, strażacy przez ten jeden niepowtarzalny moment mogli poczuć się jak bogowie. A konkretnie jak jedno z nordyckich bóstw, które przykute do skały musiało przez wieki znosić zraszające jego zakłamaną twarz jadowite łzy.
Kiedy dopełnili dzieła zmieszczenia, którego nie powstydziłby się nawet ich lokalny patron destrukcji, Nnoitra złapał za ramię Erisa i wyciągnął go z sali na zaplecze. Nie było by dobrze, gdyby tak szybko odkryli przed wrogiem wszystkie karty, a wróg był u bram, a raczej zdezelowanych obrotowych drzwi,  obecnie nieczynnych.
Won't you come?
Won't you come?
Dlatego metodą Szóstego, zdecydowali się wejść przez ścianę. Zielona wiązka światła wystrzelona z palca Ulqiorry wywaliła w niej pokaźnych rozmiarów wyrwę. Zanim przez nią wleźli do środka, Starrk odwrócił się do tłumku nagrywających wszystko komórkami Japończyków.
– FBI, niech nikt nie waży się podchodzić bliżej. – Nie wiadomo skąd ją wziął, ale w jego dłoni zalśniła odznaka, a gapie dopiero teraz spostrzegli, że na motorze, na którym podjechała ta dziwna dwójka, świeci się kogut. Ze zdziwieniem dostrzegli również, że tego wyższego faceta otacza krąg jakiś stworzeń. – To psy policyjne. Rozszarpią każdego palanta, który podejdzie tu z tym pieprzonym telefonem.
Wycelował palcem w szukający sensacji tłumek i zniknął za Ulqiorrą we wnętrzu zdemolowanej restauracji.
– Matko, jak tu cuchnie. – Starrk zmarszczył nos przyglądając się ścianie umazanej ludzkimi wnętrznościami. – Co tu się…
– Witam w moich skromnych progach. – Głos Szayela poniósł się echem po ascetycznie zaaranżowanym wnętrzu. Większość umeblowania była teraz rozniesiona w drzazgi, a co większe kawałki dryfowały na fali rozpizdu, zgarniając szczątki drewna pod ściany. Tylko dwie, podtrzymujące strop kolumny ocalały i to zza nich Czwarty i Pierwszy Espada dojrzeli Ósmego. Popijał z kieliszka coś podejrzanie gęstego i ciemnoczerwonego, a wokół niego piętrzyły się stosy martwych ciał. – Zapraszam do stołu – zachęcał, ochlapując i tak zaplamiony obrus kropelkami krwistoczerwonej zawartości kieliszka. Obserwował Starrka i Ulqiorrę znad białych okularów.
Tylko Coyote odważył się spełnić jego prośbę.
– Wiedziałem, że twój aspekt w końcu cię dopadnie, przemieli na pseudointelektualną papkę i wypluje z powrotem jako totalnego szajbusa.
– Co proszę?
– Jesteś szalony.
– No co ty.
– Na starość ci naprawdę odwaliło. – Starrk kopnął w krzesło, jakby chciał usiąść przy stole z Szayelem, ale zrobił to zbyt mocno, bo w tym samym momencie rozpoznał z kim Ósmy już przy stole siedzi. Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jesteś trupem, Granz.
– Oj tam, oj tam… Przyłapaliście mnie, jak trochę narozrabiałem. No i co?
– Raczej dałeś się przyłapać. – Ulqiorra podszedł do nich, wciskając ręce głęboko w kieszenie. – Jeśli to jakaś prowokacja, uważaj, żeby Grimmjow nie wziął jej na serio.
– Bo? – Szayel zamieszał w kieliszku, a krwistoczerwona ciecz zostawiła na szklanym kieliszku ciemnoczerwone obwódki.
– Bo nie tylko ty robisz postępy w swoim fatum. On cię zniszczy. Rozniesie na strzępy. – Coyote założył ręce na ramiona patrząc na Granza jak na kogoś przegranego.
– Taak? Podobno mu nie zależało…
– Zależało mu, żeby być pierwszym, który ją zabije. – Starrk zastanowił się jak to zabrzmiało i dodał: – No, jak to mówią… Z braku laku… Chociaż tyle mu się należało w kwestii „mój pierwszy raz”.
– No cóż, mówią też: jak dbasz, tak masz. Przekażcie Szóstemu pozdrowienia. – Szayel chciał podnieść się od stołu, ale Ulqiorra położył dłoń na jego ramieniu, powstrzymując go.
– Zrobisz to osobiście. Król zaraz tu będzie.
Ósmy zakrztusił się łykiem, który pociągnął z kieliszka.
Król?! Błagam! Chyba naprawdę w to nie wierzycie… – Żółte oczy zwęziły się przebiegle, zaglądając w zielone, pokryte melancholią oczy Czwartego Espady. – Jeszcze nie jest za późno. Możecie jeszcze przejść na naszą stronę. Wygraną stronę. Zanim…
Zanim dokończył kolejna ściana eksplodowała z hukiem. Z rozniesionego w drobny mak betonu buchnął ciemno szary dym, podobny kłębom gęstej mgły. Co większym kawałkom udało się trafić do kieliszka Ósmego, który tylko wzruszył ramionami, zamieszał w naczyniu i duszkiem wypił jego zawartość. Zanim zawiesisty pył opadł, wychynęła z niego ręka i zacisnęła się na gardle Szayela.
Black hole sun
Won't you come... Won't you come.
– Yo. – Pył powoli opadł, odsłaniając wysoką, błękitnowłosą postać. – Ty skurwiała ewolucjo debilizmu, do ciebie nic nie dociera?
– ? Wow. Aleś mi dowalił combo… – wycharczał Szayel i próbował nawet się zaśmiać, choć łapa Grimmjowa skutecznie zaciskała się na jego drogach oddechowych. Ta próba szybko została zaniechana, po tym jak Jaegerjaquez smagnął go grzbietem drugiej dłoni w twarz. Głowa Szayela odskoczyła gwałtownie, a gdyby różowe włosy odrosły mu na tyle, by teraz opaść na jego twarz, w podskoku by to zrobiły. Szayel skrzywił się i powoli na powrót odwracał głowę, by spojrzeć na Szóstego.
– To ja ci tu, hijo de putta, ofiary składam, jak dla jakiegoś zasranego boga-króla, a ty mi się tak odwdzięczasz?!
– Och, faktycznie, zapomniałem. – Grimmjow puścił Szayela i na moment odwrócił się do kompanów (Ulqiorra polerował rękawem swoją maskę, a Starrk wciąż stał z założonymi na ramiona rękami, zmieniło się tylko to, że teraz Pierwszego Espadę pokrywała cienka warstwa tynku, przez co wyglądał, jakby miał siwe odrosty), ale raczej tylko po to, żeby wziąć większy zamach, bo zaraz z dzikim obłędem w oczach odwrócił się z uniesioną pięścią i przyłożył Ósmemu prosto w twarz. Szayel przez chwilę, jak na zwolnionym filmie, chwiał się na krześle, które powoli się przewracało, aż walnęło o podłogę, a Szayel przejechał na nim aż do ściany, na której się wraz z krzesłem zatrzymał. Szybko wygrzebał się spośród drzazg, ściągając z nosa rozbite okulary. Trochę chwiejnym krokiem wrócił do stołu, przy którym wciąż w tumanie unoszącego się kurzu stał Jaegerjaquez.
– Myślałem, że się bardziej ucieszysz – wydusił z siebie Ósmy, podpierając się pod bok z grymasem bólu na twarzy.
– Co ty pierdolisz... – Grimmjow z obrzydzeniem pokręcił na niego głową. Jasne, że kiedy tylko zburzył ścianę, dotarło do niego jej reiatsu, ale teraz jej nie widział, więc myślał…
Szayel wskazywał palcem na coś, co właśnie odsłaniał opadający powoli pył. Grimmjow z ociąganiem zerknął w tamtą stronę, zakładając kciuk o obi. Za stojącym tuż obok stołem siedziała jakaś osoba, której wcześniej z powodu gęstego, wirującego kurzu nie dostrzegł, ale gdy tylko odsłonił on czubek chabrowej głowy, dłoń Grimmjowa bezwiednie zacisnęła się na zagłówku krzesła. Rozszerzone, kobaltowe oczy nie odrywały się od odsłanianej postaci. Od półprzymkniętych cyjanowych oczu. Od krwawiącej szramy na gardle. Nozdrza Szóstego Espady zadrgały, ale poza tym nie zdradził się niczym, że widok ten zrobił na nim jakiekolwiek wrażenie. Wpatrywał się długą chwilę w szyję „ofiary”, a kiedy wreszcie dostrzegł, że drgnęła niemal niedostrzegalnie w przejawie pulsu, uśmiechnął się szeroko i znów spojrzał na Szayela.
– Chciałeś mi popsuć zabawę, pokurwieńcu? – Wciąż obserwując Granza i jego rzednący uśmieszek, poderwał z miejsca chabrowowłosą, podnosząc ją do względnego, bezwładnego pionu za włosy. Szybkim, zwinnym ruchem dobył Pantery i przebił nią serce dziewczyny. Był taki moment, gdy (sam nie wiedział czemu) zaczął opatulać go zimny całun potu. Był taka sekunda, a wpadłby w tą pułapkę. Ale mimo dociekań dogmatyków Grimmjowowej inteligencji, nie był on wcale taki głupi. Skoro wiedział, że u Ikari występuje znaczna ułomność w ukrywaniu własnego reiatsu, a nie wyczuł  go ani odrobiny przed tą śmieszną knajpą, a tu, u niby umierającej Ikari reiatsu wrzało jakby właśnie zrobiła bankaia albo uwolniła formę (bo Grimm już nie wiedział do czego jej bliżej), domyślił się, że to jakaś pułapka, ale skąd pierdolnik pokroju Szayela wziął reiatsu Hagane… Wolał nad tym nie rozmyślać. Jednak teraz, skoro pozwolił się wciągnąć w tą zabawę, nie pozostało nic innego, jak podjąć grę. Obserwował, jak usta podstawionej Ikari wypełnią się spienioną krwią, jak je otwiera, zupełnie jakby chciała krzyczeć…
Call my name through the cream
And I'll hear you scream again
Zacisnął  mocno powieki. Spodziewał się, że czymkolwiek była podstawiona Ikari, zacznie zaraz rzęzić i generalnie zdychać, a miał średnią ochotę to oglądać. Jednak rozległ się tylko jej cichy chichot. Grimmjow otworzył oczy i spostrzegł, że miejsce, które przeszył kataną jest teraz dziurą i mógł dokładnie przyjrzeć się swojemu Zabójcy, który wystaje z drugiej strony „Hagane”.
Dziura Hollowa. To znaczyło, że Szayel wiedział o Kiraim. Wytargał Panterę, zostawiając śmiejącą się „Hagane” samej sobie i odwrócił się do Szayela, żeby wreszcie raz na zawsze zrobić z nim porządek, ale Ósmy Espada stał już w sporej odległości od niego. Jaegerjaquez dostrzegł, jak wstrzykuje sobie coś prosto w szyję. Zaraz po tym jego reiatsu wygasło do zera.
– Eris! – wrzasnął jeszcze nie wiadomo na kogo, próbując wyprostować wymięte, ubrudzone mankiety rękawów. Zdawało się, że nikt nie odpowie na jego wezwanie, więc Szósty zaszarżował w jego stronę, ale w tym samym momencie Szayel pomachał mu na pożegnanie i zdematerializował się, używając Sonido, a on nawet nie umiał określić, w którą stronę prysnął. Nawet widmo Jaggerjack, czy czymkolwiek była, rozpłynęło się przed ich oczami. Czwarty, Pierwszy i Szósty Espada popatrzyli po sobie i zrujnowanych, zawalonych trupami ruinach wykwintnej restauracji. Czuli się wykiwani. Zwyczajnie z nich zadrwiono, z samego Króla Drwin, który teraz ścierał sobie zęby, zgrzytając opętańczo. Był tak wściekły, że nawet się nie zastanawiał, czy udało im się wybrnąć z pułapki, czy ostatecznie się zdemaskowali. Jak mógł się dać w to wciągnąć, jak mogli tak dać się wycyckać, pozwolić, żeby wróg zagrał im na nosie i dać mu zwiać… Gdyby cokolwiek mógł teraz zrobić, żeby nie czuć się jak ostatni debil…
– Coś tu leży – zauważył Starrk, wskazując na jakiś papier na stole tuż przy miejscu, na którym siedziała „Ikari”. – Zostawili jakąś kartkę.
Wszyscy troje doskoczyli do stołu, pochylając się nad nim. Grimmjow zdążył się nawet uśmiechnąć, widzą słowo „Plan”. Porwał kartkę w swoje łapy i nie wpadło mu do błękitnego łba, że jeszcze nie uniknął pułapki. Zorientowali się za późno, dopiero wtedy, gdy wysoka postać Vasto Lorde już stała za ich plecami, a jego nasączone paraliżującą trucizną kły wbiły się w ich kręgosłupy. To ich nie zabije, ani nie powstrzyma dłuższy czas, ale obezwładni na wystarczająco długo. Kiedy wszyscy troje upadli, złapał wypuszczoną kartkę, która unosiła się w powietrzu i podał ją Granzowi.
– Dobra robota, Eris – pochwalił go Aporro.
– Nie udałoby się, gdyby nie ten zabijający smród reiatsu wynalazek.
– Oczywiście. Ale i tak dobrze się spisałeś. – Z aprobatą pokiwał głową, patrząc na leżących bezwładnie Arrancarów. Grimmjow i Coyoye wylądowali twarzą do ziemi, tylko Ulqiorra upadł na wznak, utkwiwszy ekstremalnie zielone spojrzenie w Erisie. – Moglibyśmy to rozstrzygnąć nawet teraz… – zacmokał Szayel, trącając Jaegerjaqueza stopą. – Ale po co psuć sobie zabawę. – Zręcznym ruchem wydobył zatknięte za obi trzy strzykawki, z których każda była wypełniona czymś przypominającym konsystencją i kolorem olej. Dwie wręczył Erisowi, a jedną zachował dla siebie i osobiście zajął się warczącym głucho Grimmjowem, wbijając mu całą zawartość w kark. – To tak na wszelki wypadek. Musimy mieć was na oku. No wiecie. Jesteście w sumie jak zagrożony wyginięciem gatunek. No i nie zdążymy już zrobić z wami nic innego… Słyszycie?
Wyprostował się i uniósł palec, nadsłuchując. Nie musiał wcale tak się do tego przykładać, bo wycie policyjnych syren już od dłuższej chwili rozchodziło się po całej okolicy. Na pożegnanie jeszcze raz ukucnął przy Szóstym Espadzie i poklepał go po ramieniu.
– Mam nadzieję, że macie dobrego adwokata, bo podejrzewam, ze ci wszyscy truposze pójdą na wasze konto. – Szayel podniósł się, obrócił radośnie wokół własnej osi i zanim znów zniknął, pomachał tym razem do Ulqiorry, który został przymusowym odbiorcą tych rzewnych pożegnań. – Do zobaczenia na meczu, frajerzy!
I znowu uciekł.

5 komentarzy:

  1. "Ale mimo dociekań dogmatyków Grimmjowowej inteligencji, nie był on wcale taki głupi." Ehem, przepraszam?! Dobra, Szósty, zwracam ci honor, w końcu się pokazałeś z właściwej strony.

    "Ciężko rachować, kiedy jest się panterą" Nawet się nie domyślam, jak bardzo. Hue hue hue! <6

    Yo, Wilczy! Z okazji urodzin życzymy wielu czteropaków, dobrej whiskey i weny, więcej niż wczoraj, mniej niż jutro. Masę szmalu na tatoo! Śmiechu, darcia ryja, więcej śmiechu i cyjanowego szaleństwa!! Żebyś nie zmieniała swojego stylu pisania, bo za niego Cię uwielbiam, i dawała na Drodze więcej siarczystych wiązanek, albo tyle, ile do tej pory, bo to jest piękne!
    I wcale nie wątpliwej jakości, przestań tak gadać!
    Wgl, Wilczy, kiedy Droga ma rocznicę?

    Co się tyczy rozdziału, zabiły mnie jego zmarszczki. I jakie poważne przemyślenia na temat upływania czasu... Grimm szokuje O.O Ale tak, tak, niestety! Czas ucieka, partnerki brak, geny nie przekazane... No, co robimy z tym fantem?
    Dobry Boze, wreszcie się wyjaśniło z tą zamordowaną przez Szóstkę Ikari, bo jak mi podesłałaś ten fragment, to prawie osiwiałam. A tu ufff... Jest dobrze, w porzadku, to była podróbka.
    I teraz pójdą siedzieć, tak?
    Innymi słowy, Ósmy i Piąty = Aizen. Tak jest, to zostało oświadczone wszem i wobec! No ale naprawdę, Nnoitora trzyma z Aizenem? W sumie to by pasowało. Wait, wtyczką jest Abarai, nie? Ech... To przykre, bardzo.
    Wszystko zaczyna nabierać sensu i całości. O to chodzi opozycji, Kirai z nimi tak jakby współpracuje, znaczy oni go jakby wspierają... Matko pojedyncza!! Aleś namieszała, ale teraz powoli mi się rozjaśnia we łbie, układa w całość i czekam niecierpliwie, co dowalisz za tydzień.
    Zastanawiam się, dlaczego ta zgrana bardzo dwójka chciała powrotu Aizena i co im przeszkadzał Grimm na tronie? Mecz obstawiony... Hmm... Czyli znowu zrobiłaś zakręt na Drodze. Jej, Wilczy, to jest intryga stulecia! Dosłownie! Jak czytam, to chcę wiedzieć więcej i więcej i nie mogę się doczekać, kiedy się w końcu okaże o co w tym chodzi i kto pociąga za te wszystkie sznurki, bo cuchnie tu intrygą grubymi nićmi szytą.
    Zabij w końcu Grantza. Zabij go, do cholery. Nie mogę go znieść! Gadzina! Ale najpierw wyłup mu te jego żółtawe oczka. Niech ich nie ma!!
    Jest Czwóreczka <4 Mrrr, dziękuję Ci za niego <Wilczy.
    Popadam w kompleksy, wiesz? Ślęczę właśnie nad rozdziałem, ale jak przeczytałam newsa tutaj to tak jakby... Ech, czas coś zrobić ze swoim życiem. Z jednej strony mnie to motywuje, z drugiej takie "nie masz talentu, Rhan, ani grama, więc skończ", i tak się to ze sobą kłóci... Co ja mam, biedna, zrobić? Dobra, już się nie żalę. Tylko nie opowiadaj mi bzdur, że wątpliwej jakości prezent. Ja Cię podziwiam, Wilczy, a Ty mnie tu obrażasz podle. Chamstwo w biały dzień!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I uwielbiam Cię, no. Muszę wyrazić moją sympatię! <6
      Jesteś najlepsza, Droga inspiracją, Grimmjow bóstwem.
      Amen.

      Usuń
    2. Wielbię <6 Dodałam rozdział, bardzo się starałam w Twoje urodziny, jak się juz o nich dowiedziałam. I chwała, chwała, najdłuższy rozdział na HG!!

      Usuń
  2. Nieco spóźnione: wszystkiego najlepszego! Żeby się we łbie dalej przewracało. Pozytywnie oczywiście :D
    A teraz tak... Oh... My... God... Tam był Lectuś? Serio? Kto następny? John Snow? A może Legolas? Pomysłowo, pomysłowo. Centralnie mam przed oczami Niotrę w garniaku, a co gorsza ten
    widok mi się chyba podoba... Przeraża mnie natomiast Szayel w roli kucharza. Co to, to nie... No nie jadłabym no. I jeszcze wszyscy teraz przez ściany wchodzą, bo drzwi są, jak widać, dla frajerów. Kurde... Jak ja chcę wchodzić przez ściany, ale nie dało takiego talentu.
    Rozdział niezły. Czekam na next.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Chciałabym zauważyć, ze minął tydzień.
    Tak, jestem hipokrytką, ale chcę rozdział. CHCĘ!

    OdpowiedzUsuń