czwartek, 12 maja 2016

18. KREW NA HORYZONCIE: S.O.S.




Pustynia była martwa. Bardziej niż zwykle. Sztuczne niebo popękało. Nie zapadała już noc, nie wstawał dzień. Zgasł srebrny blask księżyca, poświata słońca wymarła. Pieczę nad krainą roztoczył wieczny półmrok. Wszystko skąpane było w wyblakłych odcieniach. Nieruchome powietrze butwiało. Nic się nie poruszało. Nic nie żyło.

Where are those happy days?

Tam, gdzie kiedyś stały pałace, teraz ziała czarna wyrwa destrukcji. Zostały tylko zgliszcza, relikty wojen, jakie prowadzili ówcześni władcy, ci samozwańczy i ci prawowici. Lata po ich odejściu, umierało też ich królestwo.
Nie tak to sobie wyobrażali. Żaden z nich nie zostawił po sobie potomka. A kiedy tron nie ma dziedzica, nie ma znaczenia. Epoka dobrobytu mija. Nastają czasy bezkrólewia.
Wśród cieni wyróżniał się jeden jasny punkt. Ta, Która Ocalała. Nie pierwszy raz, bo miała do tego talent, ale ostatni. Skazana na wieczne wędrowanie przez szare piaski, przemierzała je bezustannie w pokucie i poszukiwaniu utraconych przyjaciół. Nie odpoczywała. Nie jadła, nie spała. Szukała, choć nigdy nie miała znaleźć tego, co odeszło.

They seem so hard to find
To było jej Piekło. Prywatne, na wyłączność.
Nie miało znaczenia, ile razy już okrążyła ten świat, nie miało znaczenia, czy ten świat dało się okrążyć. Bez znaczenia była jej samotność, a jej żałoba miała nie mieć końca i nigdy nie miało zabraknąć jej łez. Gubiła je bezustannie, wlokąc za sobą swój miecz, żłobiąc nim w piasku bruzdy, płytkie groby sensu swojego istnienia. Jej oczy były puste jak wszystko, co kiedykolwiek żyło w tym świecie, ogniste włosy straciły kolor, dopasowując się do ponurych barw, jakie tu teraz rządziły. Opłakiwała tych, których straciła, zatracona we własnym obłędzie. Nie było dla niej przyszłości ani nadziei.
Dla ciebie też jej zabraknie, jeśli do tego dopuścisz.
Nie będzie jej dla nikogo.
Nie będzie nadziei dla świata.
Bo nie będzie świata.
I ciebie. Ciebie też nie będzie.
Nezio. Synu Ułudy.
Krzycz.
Krzycz póki możesz, dobrze ci radzę. Przerwij to. Krzycz, jeśli...
I try to reach for you

Krzyczał. Bardzo długo i głośno, ale nikt go nie słyszał. Iluzja trwała. Nie mógł się z niej wyrwać. Widział swoje własne usta, ułożone w idealny okrąg. Mała czeluść rozpaczy. Był pewien, że w końcu wypełznie z niej wszystko to, czego bał się najbardziej. A bał się prawdy.
Kryształowe zwierciadło unosiło się w powietrzu. Stał przed nim, przyglądając się uważnie chłopcu, którego w nim widział. Nie wiedział, ile dokładnie ma lat. Może siedem, może jedenaście. Miał sterczące, miedziane włosy i brązowe, poważne oczy. Kilka piegów na grzbiecie nosa. Uniósł dłoń i potarł to miejsce, jakby chciał sprawdzić, czy można je zetrzeć. Udało się, ale wraz z piegami odeszła skóra. Łuszczyła się z całej twarzy, odsłaniając o kilka tonów jaśniejszą cerę. Odbicie w lustrze nerwowo skubało odchodzące płaty naskórka i szarpało swoje rosnące włosy, choć chłopiec wcale się nie ruszał.
To chyba nie było zwyczajne lustro. Może w ogóle nim nie było, a ten, kogo widział, kto stał po drugiej stronie, był kimś innym. I tylko wypełniał obraz w pustej ramie. Mogło tak być, bo już nie byli do siebie podobni. Teraz tamten miał włosy czarne, których dłuższe kosmyki zapleciono w warkoczyki; oczy jasne, jak blade krążki, otoczone czarnymi obrączkami; twarz bladą, w końcu padało na nią jedynie światło sztucznego słońca. Ale spojrzenie mieli takie samo. Smutne i zagubione. Przyglądali się sobie nawzajem. Obojętnie.
Wyciągnęli do siebie ręce. Czubki ich palców się zetknęły, a dzieląca ich tafla zafalowała jak lustro wody i pokruszyła się ze zgrzytem, rozsypała, odsłaniając szare morze piachu, przez które wędrowała ta przeraźliwie zrozpaczona kobieta. Im dłużej się jej przyglądał, tym gorzej się czuł. Jakby pękało mu serce. Znów rozbrzmiewały głosy w jego głowie, alarmując. Znów krzyczał. Znów patrzył na siebie w lustrze. Pętla się zaciskała. Lustro znów pękało. 

but you have closed your mind

Pustynia wytrwale niosła na swoim szarym grzbiecie rudowłosą. Ona była tu kluczem. Zrozumiał, gdy zdał sobie sprawę, że za każdym razem patrzył na nią z bliższej odległości. I kiedy już miał ją rozpoznać, pętla się rozluźniła. Teraz wystarczył impuls z zewnątrz i ucieknie, nawet jeśli…
– Nezia?
Chłopak uniósł podbródek.
– No?
– Wszystko, hm, OK?
Nezia skinął głową.
– Zdaję się, że gdzieś odpłynąłeś myślami.
– Trochę.
Nezia ponownie spojrzał przed siebie. Pustynia gorzała złotym blaskiem. Nikt się po niej nie błąkał. Prócz Pustych.
– Ostatnio ciągle sprawiasz wrażenie zamyślonego. Oderwanego od rzeczywistości... Jesteś pewien, że wszystko w porządku?
– Tak – odpowiedział bez przekonania. – Nie, Eris – zmienił zdanie, błądząc wzrokiem gdzieś daleko. – Nic nie jest w porządku.
So when you're near me  darling, can't you hear me?

Sztuczne słońce chowało się za widnokręgiem. Zza niego jak gorąca posoka z otwartej rany sączyła się amarantowa łuna zachodu, oblewała pustynię gasnącym światłem. Horyzont krwawił.
SOS
Vasto Lorde nachmurzył się, patrząc z góry na Nezię.
– Możesz mi powiedzieć, co cię gryzie – zaoferował, opierając łokcie o balustradę otaczającą taras, na którym stali. – W końcu jestem twoim…
– Nie jesteś moim prawdziwym bratem, wiem o tym – wyjawił markotnie chłopiec, zagryzając wargi i zerkając trwożliwie na Erisa, niepewny jego reakcji.
– No tak – westchnął Eris. Nie wyglądał na kogoś, kto nie spodziewał się takiej odpowiedzi. – Od kiedy wiesz?
– Chyba… – Nezia przez chwilę się zastanawiał. – Chyba od początku. Pewien czas nie byłem pewny, jak naprawdę wyglądam, ale… – Podrapał się po głowie, burząc włosy, które raz zdawały się czarne, raz miedziane, jakby ich kolor zależał od kąta, pod którym się układały. – Jeny. Czasem nawet mi trudno to ogarnąć – przyznał.
I really tried to make it out

– Rozumiem. – Eris próbował zrobić mądrą minę, ale nie wytrzymał długo. – No dobra, nie rozumiem. Ale i tak możesz mi powiedzieć, o co chodzi. – Zachęcająco szturchnął Nezię pięścią w ramię.
Chłopak milczał dłuższą chwilę, zbierając się w sobie.
– No bo… Chodzi o to, że ostatnio coraz ciężej mi to pojąć. To czasami dzieje się samo. Dzieje się mi – zdradził cicho i spojrzał w blade oczy Erisa z niepokojem, jakby spodziewał się reprymendy.
– Masz na myśli swoje iluzje? – upewniał się Vasto Lorde.
– O ile to w ogóle są iluzje. – Głos Nezii był coraz cichszy. – Czasami wydaje mi się… Że tylko dostrzegam coś, co i tak się wydarzy, prędzej czy później. Rozumiesz? Że to gdzieś już istnieje, jest, tam, kiedyś… A ja mogę to zobaczyć teraz. I pokazać innym.
Eris coraz mocniej marszczył cienkie, mocno zarysowane brwi. Patrzył na Nezię inaczej, niż dotychczas, jakby dopiero teraz dostrzegł dorosłą twarz tego dziecka i ciężar, jakim obładowano jego wątłe barki. Nie bardzo wiedział, o czym chłopak mówi, ale czuł emanujące z jego głosu emocje. Ból i dojrzałość. Pewną świadomość, choćby tego zagubienia, niewiedzy. Chciałby mu jakoś doradzić, ale nawet nie wiedział, o co zapytać. Mógł tylko położyć wielką, nieforemną łapę na jego ramieniu.
– Jeśli coś cię niepokoi, powinieneś porozmawiać – zawahał się – z Aizenem. On na pewno…
– Nie – urwał Nezia, a Erisa po raz kolejny zdumiała stanowczość, brzmiąca w jego głosie. – Sam do tego dojdę.
I wish I understood
Eris wzruszył ramionami, zabierając rękę.
– Jak chcesz, dziecko – warknął, poirytowany swoją bezsilnością. – Tylko pamiętaj: wyżej dupy i tak nie podskoczysz.
– Twoje rady zawsze są takie pomocne.
– Czy ty się ze mnie naigrywasz?! – ryknął Pusty, nachylając się nad chłopakiem. – Czy tak?! Bo co, bo nie grzeszę elokwencją?!
Nezia uśmiechnął się niewinnie, ścierając z policzka kropelki śliny. Znał Erisa na tyle, by mieć pewność, że nawet gdy wybuchał, nie groziło mu z jego strony nic prócz oplucia. Wiedział, że Vasto go nie skrzywdzi. Nie był z tych, którzy lubili dręczyć mniejszych od siebie i Nezia czuł się przy nim bezpiecznie, chociaż nie raz był świadkiem jego chimerycznej, brutalnej siły.
– Czy teraz ja mogę zadać ci jakieś pytanie? – zainteresował się Nezia i nie czekając na zgodę, zapytał: – Dlaczego się mną zajmujesz? Nienawidzisz Shinigami.
Vasto Lorde skrzywił się i przyciągnął podbródek do piersi, nadstawiając rogi. Zamyślił się. Spróbował uniknąć odpowiedzi, zagadując na inny temat, ale Nezia nie dał się zbyć.
– Przestań mi wiercić dziurę w brzuchu! – Tupnął w końcu kopytem. Po podłożu na którym stali przebiegły wibracje, niczym dreszcze marmuru.
– Jedną już tam masz, to co ci szkodzi.
– Nie przeginaj, smarku! – parsknął Eris, a czarna grzywa opadła mu na oczy, gdy podrzucił rogatym łbem.
– No, ale Eris… – marudził Nezia. – Powiedz mi, no…
– Co ci mam powiedzieć, do jasnej anielki!
– Jak to z tobą jest.
Eris zazgrzytał zębami.
– To nie tak, że was nienawidzę. A ciebie to nawet lubię. Do cholery, potrafisz przecież zamienić się w coś, co wygląda jak ja. Tylko jest mniejsze.
It used to be so nice

– Więc… – Nezia zmarszczył brwi. – Przywiązałeś się do mnie, bo ci ciebie przypominam?
– Nożeż w mordę, coś w tym stylu – przystał na tę teorię Eris. Jego brwi też zbiegły się na środku czoła.
– A Aizena? Jego też lubisz? – Na twarzy Nezii pojawiło się coś między konsternacją, a zaciekawieniem.
Eris zaśmiał się, ale nieszczerze.
– Niespecjalnie.
– To czemu…
– Mam swoje powody, dobra?
Nezia zrozumiał, że nie powinien dalej drążyć tematu. Długą chwilę obaj trwali w ciszy, ale coś jeszcze nie dawało chłopakowi spokoju.
– Dalej mam wrażenie, że ktoś sobie z nas żartuje… – wyraził swoje wątpliwości.
– To dla ciebie żarty? – Erisowi nie spodobał się ten tok myślenia.
– Nie, ale… Przyznaj, że to pokręcone. – Nezia uśmiechał się smutno, zbyt poważnie jak na swój wiek. – Zagrano na naszych uczuciach, ktoś musiał…
Ich filozoficzne rozważania przerwał Piąty Espada, który wtargnął do komnaty.
– Eris! – zawołał. – Jesteś nam potrzebny na wieży – poinformował go, czekając, aż Vasto Lorde ruszy za nim. – Pospiesz się, do kurwy nędzy – zaklął, widząc, że ten się ociąga.
– A co się pali? – zamarudził Eris, stąpając niepewnie na swoich kopytach po gładkiej posadzce.
– No właśnie nie. – Nnoitra uśmiechnął się przebiegle. – I w tym problem.

 

– Może coś jeszcze da się zrobić.
– Niby co? – prychnął Kurotsuchi. – Została z niej tylko miazga.
– Może da się ją jakoś poskładać.
Mówili coś jeszcze, ale Renji tego nie słyszał. Wpatrywał się tępo przed siebie i już nie wiedział  czy to na co patrzy… Czy to…

Święta. Śnieg. Zimno.
Ósmy oddział. Kuchnia. Ciepło.
Pierniki. Ikari. Gorąco.
It used to be so good

Obrazy przeskakiwały w jego myślach, zupełnie jakby leżał obok i też umierał.

Byakuya. Podejrzenia. Sugestie.
– Och, więc sądzisz, że Ikari nagle zaczesze włosy do tyłu na jakiś tandetny żel i wzniesie się do nieba na ramionach Menosa niczym mesjasz Hueco Mundo?! – kipiał gniewem. – I myślisz, że będę ją dla ciebie szpiegował? – syknął, opierając się o biurko i nachylając do Byakuyi. – Kapitanie?
– Jeśli jesteś z nią na tyle blisko, to po prostu będziesz mi zdawał relację z waszych… spotkań.
– Nie – odrzekł, siląc się na spokój. – Przykro mi, ale źle ocenił pan sytuację, kapitanie. Nic nie łączy mnie z Jaggerjack. Nic poza tą jednorazową sytuacją…

Potem było już tylko gorzej.

– Że co? – Patrzyła na niego jak na kogoś, kto postradał zmysły. – Co ty powiedziałeś?
Nigdy nie słyszał u niej tak wypranego z emocji, schrypniętego głosu.
– Żebyś więcej nie przychodziła. – Bolało. Pamiętał, jak mocno zagryzał usta, znosząc jej spojrzenie. Pamiętał jej oczy. Były ciemniejsze niż zwykle, błyszczące.
– I nie chodzi o to, że po prostu nie chcesz spotykać się tutaj, tak? – Pełen wyrzutu, wściekłości i niedowierzania wzrok prześladował go aż do dzisiaj. – No dalej, powiedz to, Renji, ty tchórzu. Myślisz, że ci to ułatwię?
– Nie chcę się z tobą spotykać nigdzie, nigdy więcej, w ogóle – wyrzucał z siebie jednym tchem, zaciskając powieki, gotowy na cios – nie w TYM sensie, ale jeśli tylko… – usłyszał trzaśnięcie drzwi o ścianę i otworzył oczy. Widział przed sobą jedynie poruszające się skrzydło drzwi. Wcale się nie zdziwił, że nie poczekała, aż wciśnie jej jakąś bajeczkę. Bo przecież nie mógł powiedzieć jej prawdy. Jak miał jej wytłumaczyć, że tak będzie lepiej?
Ale czy faktycznie było? Co prawda po pewnym czasie Hagane chyba mu wybaczyła, a przynajmniej przestała go unikać i życzyć mu śmierci za każdym razem, gdy próbował się z nią przywitać i choć czas leczył nawet takie rany jak urażona duma Ikari, mimo że trwało to długo, to oni znów zostali przyjaciółmi, jednak… No właśnie.
Tylko przyjaciółmi.
Whatever happened to our love?

Wielokrotnie się zastanawiał, jakby to się potoczyło, gdyby wówczas postąpił inaczej. Rozpatrywał różne scenariusze, niemniej zawsze w końcowych scenach lądował dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdował się teraz. Nawet jeśli wyznałby prawdę, ona by tego nie zrozumiała. Wyśmiałaby jego obawy, a potem rzuciłaby coś w stylu: „Jebać Byakuyę” i poleciałaby do niego z ryjem. Nie dałaby się spławić, nie z takiego powodu. Bo co? Bo jakiś kapitan życzył sobie raportów z ich schadzek? Ikari kazałaby Renji’emu wypisywać je z najpikantniejszymi szczegółami. Ba. Sama by je pisała. Byłaby w swoim żywiole. Chaos, kłótnie, dogryzanie Byakuyi… To nie było coś, w czym Renji by się odnalazł.
No i nie chodziło tylko o to. Wykonując rozkaz kapitana, Abarai nie mógłby postępować nieuczciwie. Jeśli zauważyłby coś niepokojącego, musiałby o tym zaraportować. Albo jakiś pozornie nieistotny fakt rzuciłby na nią nową falę podejrzeń. To tej myśli bał się najbardziej. Nie zniósłby, że na nią doniósł.
Wtedy tak myślał. Gdzieś w głębi jego serca już wtedy czaiła się pewna wątpliwość. Dałby się za Stalową pokroić, ale… Ona nigdy nie kryła tego, że nie miała poszanowania dla zasad. Ciągle coś kombinowała. Kazała wmontować w siebie Pustego. Odwiedzała Hueco Mundo na własną rękę. Pamiętał ten dzień, kiedy wróciła stamtąd ledwo żywa. Kiedy się okazało, że niebieski kolor włosów jej i Grimmjowa to nie przypadek. Może to właśnie wtedy zaczął się wahać. Potem doszły podejrzenia Byakuyi. A potem Ikari i Grimmjow…
Wtedy zwątpił na dobre.
Teraz tego żałował.
When you're gone though I try how can I carry on?

Ostatnie o czym marzył, to rozklejenie się przy Szóstym Espadzie i własnym kapitanie, ale to było silniejsze od niego.



Po twarzy Ikari potoczyły się pierwsze łzy. Złapała za kurek, jak za ostatnią deskę ratunku i po chwili z góry chlusnęła woda, spłukując jej twarz ukropem. Natrysk obrzucał ją gorącymi kroplami. Rozbijały się o jej skórę jak setki szpileczek, obmywały ciało, spływając po kostkach do ziejącego w białej emalii odpływu lub odpryskiwały, bębniąc o brodzik. Dopiero gdy rozległa się ta kąpielowa kakofonia, pozwoliła sobie na płacz, pewna, że szum wody go zagłuszy. Po chwili łkała już na dobre, opierając się dłońmi o pokryte parą kafelki.
– No i co tak rycys?! – tubalny glos przebił się przez tumult wody. Arrancarskie łapska rozsunęły kabinę i w szczelinie pojawił się jak zwykle wykrzywiony wściekle pysk.
Ikari nie odpowiedziała. Jej ramionami wstrząsał szloch. Odwróciła się, gdy zacisnął rękę na jej ramieniu. Patrzyła na niego, nie próbując powstrzymać łez, które wytaczały się spod powiek, oblepiając rzęsy. Nadawały jej oczom jeszcze wyrazistszego koloru. Grimmjow wodził po jej twarzy kobaltowymi ślepiami.
– B-Bo… Mi się wydawało… – łkała, odgarniając z twarzy mokre włosy; Szósty zacisnął dłoń mocniej na jej skórze. – Że nie żyjemy, Grimm.
Król prychnął, a potem rozłożył ramiona, prezentując swoją witalność. Tak, wyglądał całkiem żywo. Za to kości Ikari zaczęły się łamać jedna po drugiej, pękając pod naporem coraz cięższych kropel.
Szczelina się zatrzasnęła. Ikari krzyknęła, uderzając dłońmi w kabinę. Jej palce ześlizgnęły się po zaparowanej szybie, zostawiając na niej pionowe smugi. W jednej z nich pojawiło się kobaltowe oko, zaglądając do środka spod jasnej, mocno ściągniętej brwi. Zaciśnięte pięści Arrancara uderzały w przeszklone ściany. Ikari czuła pod palcami rozchodzące się od uderzeń wibracje. Wewnątrz kłębiła się para. Ikari opadała. Otwierała się przepaść. Pod nią, gdzieś w tej chmarze mgły, która pochłaniała wzburzone oblicze króla.

You seem so far away though you are standing near

Poczuła ból. Rozległ się po jej ciele jak sieć elektrycznych impulsów, powoli, jak powoli rozchodzi się po okolicy ciężkie echo mosiężnego dzwonu, który odzywa się leniwie wybudzony po latach pojedynczym uderzeniem. W uszach narastał jej szmer. Słyszała jakieś głosy.
Byakuya? Co tu robił ten… I Mayuri?! No pięknie. Ostatnie dwie osoby jakich spodziewałaby się u swojego boku, gdy będzie wyciągać kopyta. Jęknęła.
– To pewno tylko przebłysk.
– Grimm! Grimmjow!
Poczuła ciepło. Nie wiedziała czy spowodował to głos Renji’ego czy informacja, jaką niósł, ale nabrała trochę sił. On tu był. I będzie miał nieźle przesrane, jeśli zostawi go z tą jebaną pieczęcią. Nie miała pojęcia, jak to się zachowuje po śmierci kogoś, kto to założył. Ale po co zdawać się na los, kiedy jeszcze mogła sama…
Znów stała się senna. Twarz Szóstego się rozmywała. Nie była już pewna, czy to ona się oddala, czy on, ale była pewna, że on by się nawet nie odwrócił, by spojrzeć za siebie, nawet gdyby wołała, żeby zaczekał, żeby się nie oddalał, nie teraz. Tak bardzo nie chciała patrzeć na jego szerokie, wytatuowane w szóstkę plecy, gdy odchodził. Nie chciała umierać. Jeszcze nie teraz.
You made me feel alive but something died I fear




Trwał bez ruchu, patrząc na znikającą pieczęć. Czuł coś dziwnego. Coś podobnego do uczucia, które ogarnęło go w czasie walki z Kurosakim, tuż przed tym jak wtrącił się w nią Nnoitra.
Czuł, że przegrywa.
Pamiętał, jak Ichigo wtedy na niego patrzył.
Nie dbam o to, czy jesteś królem czy nie.
Złapał się za głowę, jakby chciał wycisnąć z niej te wspomnienia. Tamta walka nie powinna tak się skończyć.
…zniszczyć wszystko, ale czy to da ci szczęście? Gruzy? Zgliszcza?
– Tch.
 Nie istnieje nic, co mogłoby mi je dać…
Wtedy usłyszał w głowie inny głos.
Unosiła jedną brew, patrząc na niego z politowaniem. Jakby wszystko o nim wiedziała. Jakby to było możliwe. Jakby… To było możliwe.
Ikari w jego myślach okręciła wokół palca kosmyk niebieskich włosów, a potem przewróciła oczami.

 Uśmiechała się w ten sposób. Znał te uśmiechy. Lubił je.

The love you gave me, nothing else can save me, SOS
Razem. To był dobry trop.
Już nie czuł się pokonany, czuł się raczej tak, jak tuż przed walką. Jakby zaraz miał wpaść na coś odkrywczego. Jakąś taktykę, która zapewni mu zwycięstwo. Chociaż nie był dobry w obmyślaniu strategii, teraz jego myśli goniły jedna za drugą w zastraszającym tempie. Był blisko. Dużo musiało się wydarzyć, żeby zdobył się na takie myślenie. Musiał trzymać jej rękę, gdy odchodziła, starając się sobie przypomnieć ostatni raz, jak pozwoliła się do siebie zbliżyć i właśnie teraz, kiedy coś mogłoby się zacząć, miało się skończyć.
Kącik jego ust uciekł gdzieś pod maskę, gdy Jaegerjaquez uśmiechnął się cierpko.
Co ja zrobię, jak tu kojfniesz?
Bardziej myślałem o tym, gdzie znajdę drugą taką naiwną.

Zobaczymy. Jeszcze zobaczymy
– … dopiero co odebrałam zanpakuto.
Drugi raz w przeciągu kilku minut pod błękitną czupryną Arrancara zapaliła się czerwona lampka. Bił dzisiaj swoje osobiste rekordy.
– Zanpakuto… Daj mi je. Nie swoje! Podaj Shiraiona.
Wsadził broń do jej ręki i nachylił się do jej ucha.
– Uwolnij go – wyszeptał chrapliwie. – Zrób to tak, jak wtedy gdy ze mną walczyłaś. – Już chciał się wyprostować, ale zastygł w połowie drogi. Przyszło mu na myśl, że powinien dodać coś jeszcze: – Słyszałeś, Kirai, jebańcu? Masz jej w tym pomóc. Jak ona umrze, to ty też.
Nie wiedział, czy Ikari go zrozumiała i chociaż zacisnęła dłoń na rękojeści swojego zanpakuto, nie wydawała się na tyle silna, by zrobić coś więcej. Grimmjow miał dość tego widoku. Całunu śmierci, jaki ją otaczał. Nie tak chciał ją zapamiętać. Jeśli ma zamiar się tutaj poddać, on nie będzie się temu dłużej przyglądał.
Podniósł się, wściekły, marszcząc groźnie brwi i ruszył przed siebie, zaciskając pięści. Pozwalał, by wypełniała go coraz bardziej paląca żądza niszczenia i coraz żywsze obrazy niebieskowłosej. Teraz przytupywała stopą po podłożu z jego myśli i uśmiechała się zagadkowo, pocierając podbródek i mrużąc oczy.
Wiedział. Już wiedział.
Chcę mieć syna.
Dobył Pantery, wyszarpując ją z pochwy. Trzymał ją mocno w garści, ostrzem skierowanym w dół, lecz płonący kobaltem wzrok wzniósł ku górze, na zamek z piasku i marmuru.
 Chcę mieć następcę tronu.
                  
When you're gone How can I even try to go on?










____________________________
Yo. Miałam trochę więcej tego rozdziału, ale ostatecznie postanowiłam obciąć do tego momentu (co może znaczyć, ze nastepny rozdział pojawi się szybciej). Wiem, ze trochę roztrząsamy tutaj to, co już było, jeno z inkszych perspektyw, ale... Droga tego potrzebowała, ja też. Przystanąć na moment się rozejrzeć, nie. Zanim sie zacznie. Jest ta krew na horyzoncie i nadciąga, chociaż, nic nie obiecuję, nie? ;)

Opowiem Wam jeszcze słów kilka na temat piosenki, bo jest to ciekawy motyw. Nie wiem czy wywarła na Was taki efekt, jak na mnie, pewno nie, chyba że też byliście na High Risie. Tam ten cover w połączeniu z obrazem (dziwnym, niezrozumiałym, apokaliptycznym, kastowym) robi piorunujące wrażenie. Sam film na mnie osiadł, a po wyjściu z kina, marzyłam żeby dorwać sie do kompa i odnaleźć tę piosenkę. Co było cholernie trudnym zadaniem, bo cover ten można usłyszeć tylko podczas projekcji filmu, nie został on oficjalnie wypuszczony, a wszelkie linki na yt są sukcesywnie usuwane. No ale nie byłabym Wilczy, jakbym nie zdobyła tej piosenki i jeszcze nie wmontowała z niepublicznego, własnego linku tutaj nie? Mam nadzieję, że działa, bo warto piosenki posłuchać. I warto obejrzeć High Rise. Jak macie życzenie pogdybać nad sensem istnienia i generalnie napatrzeć się czegoś refleksyjnego, po czym jednak Waszym pierwszym komentarzem będzie: "Co to, kurwa, było?"

PS. Kazumi, daj znać jak Twoje potomstwo się chowa! ;)