sobota, 4 marca 2017

19. CI, KTÓRYM JUŻ NIC NIE POMOŻE: Can you feel my heart?


Błądzę po wertepach absurdu, gdzie wróg udaje przyjaciół, a ciernie się rozrastały, jednak ciebie tam nie było. Nie mamy tu leku na ból. Mamy tylko lęk, tylko złowrogi świat i ciszę. Zabójczą jak gorączka wezbrana ze wszystkich zim tych zaświatów.
Can you hear the silence?
— Ikari? Ikari słyszysz mnie? Ikari!
Can you see the dark?
 Noc wiecznie tu trwa. Mrok nie rzednie. Grunt się zapada. Grzęznę. I narasta szept wokół. Panika triumfuje. Serce się rwie do bitwy, ale dłonie…
Dłonie mam puste. Nieskore do wojny. Bezbronne.
To wszystko o czym marzę. Wszystko, czego nie mogę się doczekać. Twoje dłonie. Na moim ciele.
To nie tak powinno być. Powinno być na odwrót. Kto lubi umierać na darmo?  Czy nie wolałbyś, tak jak ja, by to po prostu nie było konieczne?



— Ona nie żyje.
— Ty zaraz nie będziesz żyć.
— Co tam mruczycie? — Szayel obejrzał się za siebie, prowadzą dwójkę Shinigami do swojego laboratorium.
— Nic, nic! — Urahara zasłonił twarz wachlarzem, znosząc dzielnie podejrzliwy, żółty wzrok.
Spieszyli się. Nawet Szayel miał świadomość, że jeśli chcą cokolwiek spróbować zdziałać w sprawie, nie mają wiele czasu. Reiatsu dziewczyny było praktycznie niewyczuwalne, ale siła duchowa Hollowa wciąż mocno się tliła. To jasne, że nie zamierzał się poddawać. Może zmienili się miejscami. Może Ikari, jako główny żywiciel Pustego, przejęła jego rolę i obecnie to ona na nim pasożytowała. Pusty miał teraz więcej siły. Będzie umierać, dopóki nie wyczerpie wszystkich zapasów, a miał dość czasu, by sporo ich nagromadzić. Właśnie na taką chwilę. Osłabiona Jaggerjack była ultra-super-łatwym kąskiem do przejęcia na dobre. Była szansa. Może się odrodzi. Pytanie tylko, jako kto. W sumie Szayel był tego ciekawy. Chyba dlatego ostatecznie naprawdę wpuścił tu tego śmierdzącego kapelusznika.
 Zimne, chłodne światło rozlało się po laboratorium, gdy Granz uruchomił oświetlenie. Urahara zagwizdał cicho z uznaniem, wchodząc do środka. Nie było czasu podziwiać tego naukowego raju, chociaż cząstka jego bardzo się do tego rywała. Zadbał o to, by szybko ułożyć Ikari na podłużnym i wysokim, wyciosanym w marmurze klocku, który pełnił tu zapewne rolę czegoś w stylu stołu operacyjnego, chociaż czerwone zacieki, jakie wżarły się w kamień, podsuwały raczej myśli o rytualnych obrządkach i ofiarnych ołtarzach.
Granz przetrzepywał swoje stanowisko małego alchemika, pełne kolb, menzurek i innych szklanych gratów. W końcu znalazł czego szukał.
— Jest — oznajmił, wpatrując w wypełnioną intensywnie błękitną cieczą strzykawkę i poprawiając okulary. — To jej… — zaczął, ale nigdy nie miał dokończyć tego zdania. Zanim się odwrócił, Benihime rąbnęła go w potylicę, a on padł pyskiem na blat, tłukąc cały przybornik z chemicznymi odczynnikami.
— Ojej — stropił się Urahara, obserwując, jak ciało nieprzytomnego Espady osuwa się na podłogę wśród brzęków tłuczonego szkła. — Ale się bałagan narobił…
— Jak… — Szare oczy porucznika patrzyły na to z niedowierzaniem. — A hierro?
Urahara podrzucił w ręku laskę.
— Pociągnąłem swoje maleństwo zbroją przeciwko hierro — wyjaśnił Kisuke, wyciągając z dłoni Granza strzykawkę. — Początkowo miało mieć zastosowanie defensywne, ale jednak więcej korzyści dostrzegam w wykorzystaniu tego w ata… — urwał, marszcząc brwi. — Po co ja ci cokolwiek tłumaczę, zdradziecki kundlu. — Wyraz twarzy Urahary diametralnie się zmienił. Przestał grać, już nie udawał idioty. Był poważny, krzywił usta w wyrazie pogardy.
— I kto to mówi. Rozejrzyj się, gdzie jesteś. I w jakim towarzystwie. Naprawdę masz się za lepszego, niż ja?
— Oczywiście — potwierdził natychmiast Urahara tonem, który sugerował, że pytanie było z kategorii bardzo głupich. — Jesteś tu tylko dlatego, że a) wziąłem twoje paskudne zanpakuto, b) Aizen mógłby mi nie uwierzyć, gdyby nie zobaczył mnie z tobą i c) nikt inny nie chciałby tu ze mną przyleźć. — Marszczył nos, jakby zmuszony był wąchać coś nieprzyjemnego. — Dlatego nie wsadzaj nas do tego samego wora, Asuka.
Ich spojrzenia się krzyżowały. Katakura w końcu opuścił głowę pod twardym, pełnym chłodu spojrzeniem byłego kapitana.
— Nie chciałem, żeby do tego doszło… — wymruczał cicho, trąc nasadę nosa.
— Trochę za późno na skruchę. — Urahara odwrócił się od niego i podwijał rękawy, obrzucając wzrokiem długą ławę pełną najróżniejszych przyrządów, naczyń i specyfików.
— Wiem, widzę, że już za późno. — Asuka patrzył na Ikari. Jej klatka piersiowa się nie unosiła.
— Nie skreślaj ich — pouczył go Kisuke, zerkając na niego. — Skoro nie zamierzasz ze mną walczyć, widząc jakie naprawdę mam zamiary, to nie stój tak i się do czegoś przydaj. — Bez ostrzeżenia rzucił do porucznika strzykawkę, ale ten złapał ją dość zwinnie. — Podaj jej to.
— Co?! W życiu nie robiłem…
— A zdradzałeś już w życiu wszystkich swoich rodaków?
Asuka zacisnął usta.
— To nie tak. Przecież Aizen jest jednym z nas. Po prostu… Wierzyłem w jego ideologię. Gdzie… Jak to podać?
— W serce, najlepiej. O ile je jeszcze ma… — dodał ciszej Kisuke, zaczynając poszukiwania. — Jak to się w ogóle stało, że ty i Aizen…
— Widziałeś, co umie moje zanpakuto. Pierwszy raz zszedłem do Muken ze zwykłej gówniarskiej ciekawości. Chciałem się przekonać, jaki jest. Od razu mnie wyczuł, choć ukrywałem reiatsu. Potem wpadałem do niego coraz częściej, rozmawialiśmy. — Katakura wzruszył ramionami. Ręce mu drżały, gdy rozsuwał Ikari kosode, ale gdy uniósł strzykawkę, wbił igłę jednym, silnym, płynnym ruchem. Urahara skinął mu głową w odpowiedzi na pytające spojrzenie i kontynuował przetrzepywanie zakamarków laboratorium Szayela, przechodząc raz za razem nad bezwładnym ciałem jego właściciela.
— Nie wierzę, że tego nie zrobił, to musi tu gdzieś być — mamrotał pod nosem, zaglądając w kolejne szafki. — Taki naukowy świr jak on… Ja zrobiłbym to samo. — Zatrzymał się na chwilę, ściągnął kapelusz, otarł spocone czoło, oparł ręce na biodrach. Musiał pomyśleć. Gdzie bym to dał, gdybym był Granzem. Nie ulegało wątpliwości, że Espada musiał to gdzieś ukryć. Gdyby ktoś niepowołany… Na przykład Aizen… Albo ktokolwiek inny, kto rozpoznałby, co to jest… To Szayel miałby mocno przechlapane. Z drugiej strony, jako naukowiec byłby dumny, że jest w posiadaniu tego i chciałby mieć to na oku, móc bezustannie na to zerkać podczas pracy, by napawać się tym widokiem.
Rozglądał się wokół, dokładnie wszystkiemu się przyglądając. Bielone wapnem ściany (mógł sobie tylko wyobrazić jak często bryzgały na nie różnego rodzaju posoki), rzędy szklanych próbówek, przestronna klatka w kącie pomieszczenia, stanowisko komputerowe ze skórzanym obrotowym krzesłem, lampy, ziejące zimnym białym światłem i dwie rzeczy, które po chwili przestały mu pasować do wystroju tego wnętrza.
Po pierwsze, kwiatek. Samotna roślina stojąca na skraju długiego laboratyjnego stołu. Była dość zadbana, a Urahara za nic nie mógł sobie wyobrazić Ósmego Espady w roli ogrodnika. Czy było to jakieś zioło? Czy wyciąg z jego soku mógł być potrzebny Szayelowi do prowadzenia jakiś badań? Urahara wątpił. Nie rozpoznawał rośliny, a intuicja podpowiadała mu, że to prototyp, który został tu wyhodowany.
Po drugie, nad kwiatkiem wisiał obraz. Znaczną jego część zajmowała szalona twarz dyrygenta, który dowodził zmordowaną orkiestrą w amfiteatrze. Kisuke zerknął na nieprzytomnego Szayela. A więc ogrodnik i miłośnik malarstwa? A może filharmonii? Zmarszczył brwi. Owszem, Aporro miał jakieś artystyczne zapędy, podobno lubił myśleć o sobie jako o wielkiej sławy reżyserze, ale Kisuke nie kupował ani tej galerii sztuki dla ubogich, ani arboretum dla jeszcze biedniejszych.
Podszedł do rośliny i uważnie się jej przyjrzał. Wysoka, prosta łodyżka, z której odchodziły na boki cieńsze, zwieńczone kilkoma liśćmi, a pośród nich wyrastały niebiesko-fioletowe pąki. Niektóre były otwarte. Dotknął opuszkiem palca filigranowych, błyszczących płatków. Podniósł wzrok na obraz, na błyszczące, szalone oczy dyrygenta. Niebiesko-fioletowe. Znów spojrzał na skrzące, delikatne płatki.
— Asuka, chodź tu — polecił, podwijając rękawy i łapiąc za łodygę. — Ściągnij ten obraz — rozkazał, gdy porucznik podszedł. Sam zajął się rośliną. Wprawnym ruchem wyciągnął ją z doniczki i zaczął otrzepywać korzenie z ziemi. Tak jak się spodziewał, jego paznokcie po chwili stuknęły o szkło. Oczy Urahary rozbłysły. Miał rację. Pozbywał się ziemi i po chwili zobaczył, że jeden z korzeni przebija się przez szczerbę w fiolce i niknie w niebieskim pyle. Ostrożnie go usunął i odrzucił roślinę, trzymając fiolkę w zaciśniętej ręce.
Tymczasem Katakura także połapał się, że z obrazem jest coś nie tak i właśnie szarpał się z jego drugim dnem, aż z grubej ramy wyciągnął płaski słoiczek, wypełniony tym samym fioletowym proszkiem.
— Co to? — zapytał, gdy Urahara z szerokim uśmiechem go od niego odebrał.
— Tak myślałem, że drań go skubał przy każdej okazji — mruknął Urahara, bardziej do siebie, niż w odpowiedzi na pytanie. Słoiczek schował sobie do kieszeni, a fiolkę odkorkował, podchodząc do Ikari. — To może pomóc… — mruczał dalej, zastanawiając się, jak najlepiej zaaplikować ten pomysł swojej zhollowfikowanej Shinigami.
Can you fix the broken?
— Trzeba… — Rozwiązał kosode Jaggerjack, odrzucając je na boki.
— C-Co ty wyprawiasz?! — Asuka stanął za nim, patrząc z przerażeniem na to, co się dzieje.
— Nie jesteśmy na ty, kolego, to raz, a dwa… — Kisuke spojrzał na Asukę z politowaniem. — Nagle jesteś strażnikiem moralności?
Zajął się Ikari, nie zawracając sobie dłużej głowy dukającym coś pod nosem Katakurą. Odkorkował menzurkę i delikatnie oprószał ciało Ikari mieniącym się raz na fioletowo, raz na niebiesko, pyłem, który wyglądał jak brokat, osiadając na jej ziemistej cerze. Brzuch, dekolt, uda, golenie, szyja, twarz. Jeszcze ręce. Kisuke wysypał resztę pyłu na swoje dłonie, a potem zaczął wcierać go w jej ciało. Było tak koszmarnie posiniaczone i połamane, że krzywił się, dziękując w myślach, iż Ikari jest nieprzytomna i nie musi zadawać jej jeszcze więcej bólu. Uważnie potraktował każdy centymetr jej skóry, na którą spadły maleńkie kryształki. Powinny przeniknąć przez pory i zrobić swoje. Kiedy skończył, z powrotem związał kosode Stalowej. Tak z przyzwoitości. Blade kończyny i twarz dziewczyny błyszczały, mieniły się na siódmy kolor tęczy.
— Wiesz, do czego początkowo miało służyć Hougyoku? — spytał porucznika, a ten pokręcił głową. — Miało zacierać granice między Pustymi a Shinigami. — Otrzepał ręce z pyłu i spojrzał zmartwiony na twarz Hagane. — Mam nadzieję, że wywiąże się ze swojego pierwotnego przeznaczenia.
Asuka przenosił wzrok z Hagane na Kisuke.
— A więc to…? — zaskoczył wreszcie, unosząc brwi.
— Tak. — Urahara skinął głową, a potem wziął Shinigami za rękę. — Wracaj, Ikari. Wiem, że ciągle tam jesteś.  — Wsunął w jej dłoń rękojeść Shiraiona. — A jeśli ona nie da rady… To chociaż ty, Kirai. Przejmij stery.



    
  Słyszysz? Mówią mi, żebym wracała. Że ból w końcu minie i zostaną tylko te obrazy, ta udręka, którą przeżywam teraz w próżni. Te, które predestynują mnie do szaleństwa. Żywe, samoistne, koszmarne. To widły, którymi diabły wpychają grzeszników do kotła. Moje widły są z zardzewiałego złota. Przenoszą ukrop jak wirus. Ale teraz nie mam dla nich czasu. Teraz odchodzę w dym. Czekam na deszcze, na oczyszczenie. Ale kiedy to się stanie, kiedy ten deszcz spadnie… wśród złotych promieni rozkwitniesz, Kirai.
TYLKO TO NIEPOTRZEBNIE PRZEDŁUŻASZ KAŻĄC ROZKŁADAĆ MI SKRZYDŁA.
ZAPOMINAM JAKI MAM CEL... O TO CI CHODZI?
Teraz gramy do tej samej bramki.
ALE TO MOJA POŁOWA. MOJA. WIĘC DLACZEGO TY TERAZ RYCZYSZ?
Ja nie…
Zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Jak niedoszły topielec, który właśnie przebił głową taflę lodowatej wody. Tak się czuła. Drżała z zimna. Znów leżała na pustyni. Wszystko traciło kolory. Mono tony pochłaniały barwy. Niebo było szare. Tak jak piasek. Szary był księżyc. Szara krew na jej dłoniach, szara ciecz pojąca pustynię. Nawet ból tracił na znaczeniu.
Umierała.
Z trudem zdobyła się na kolejny oddech, wdychając przez usta i nos drobne, zimne ziarenka piasku. Prychając, zanurzyła w nim twarz. Był chłodny. Przygarnie ją. Mogło być gorzej. Mogło boleć bardziej, a teraz… Teraz cały ból już prawie minął. Cała jej duma prysła. Ogarniał ją spokój. Pozostało już tylko umrzeć.
Ale nie umarła.
Zapadła ciemność, a ona powoli, mozolnie dźwigała się na rękach. Trwało to długo, strasznie długo, ale wreszcie uklękła. Jednak więcej siły nie miała, nie podniesie się. Usiadła na piętach i czekała, sama nie wiedząc na co, kiwając rytmicznie głową. Policzki miała mokre, ale nie pamiętała, żeby płakała. Niby kiedy? A może to krew? Gdzie właściwie była? Na pustyni? Ale to nie jest pustynia. Jej wzrok przyzwyczajał się do mroku. Wyczuła obok siebie jakiś kształt, ale nawet nie wyciągnęła ręki, żeby spróbować go dotknął, sprawdzić, co to. Trwała obok niego, tylko intuicyjnie wyczuwając, że to coś żywego. Jeszcze.
Powoli ciemności się rozstępowały. Atramentowa czerń przechodziła w miękki granat, granat w głęboki błękit, błękit w brudny pomarańcz. Gdziekolwiek była, świtało. Mogła się rozejrzeć dookoła. Siedziała pośrodku pogorzeliska. Wyschnięte, spalone na wiór łodygi kładły się po ziemi, martwe. Mógłby je rozwiać byle podmuch wiatru. Kiedy spojrzała w bok, na skudlony kształt, który jej towarzyszył, zrozumiała, że siedzi pośród wypalonego pola bazylii. Bujna, żywo-zielona łąka zmieniła się w suchy step, a jej pan wcale nie wyglądał lepiej. Powieki miał opuszczone, pióra brudne, przetrącone, sterczące w różne strony. Cały zdawał się być jakiś mniejszy, szary i wyblakły.
— Kirai? — szepnęła.
Hollow otworzył oczy.
— Jeśli mamy przeżyć, musimy go pokonać — wychrypiał.
Chciała zapytać, o kim on mówi, ale wtedy horyzont zapłonął. Niebieskie języczki ognia strzeliły w górę, rozstępując się przed masywnymi lwimi łapami.
— Shiraion — powiedziała cicho, z bólem, podziwiając go z daleka – białą grzywę, płonące niebieskie ślepia, dumnie wypiętą pierś. — Nie chcę tego robić.
— To twoja jedyna szansa. Dla nas dwóch — Hollow machnął w stronę lwa — nie ma tu już miejsca dla nas obu. A beze mnie nie przetrwasz.
Ikari wstała, obserwując zbliżającego się ducha jej zanpakuto. Lew warczał, traktując ją jak obcego. Jak Pustego. Ale wciąż był jej druhem. Niby jak miała się na to zdobyć? Nawet gdyby, przecież nie miała tyle siły, nie umiałaby. No chyba, że rozłożyłabym skrzydła, pomyślała, szeleszcząc piórami. Obserwowała je w ogóle nie zaskoczona. Wsunęła w ziemię szpony, które teraz wyrastały z jej siedmiu palców i wybiła się w górę. Jej myśli zalały kolory.



Urahara trwał w tej samej pozycji, siedząc na krześle i ściskając zimną rękę Shinigami. Na powrót wciągnął na głowę swój kapelusz, więc ciężko było ocenić cokolwiek po wyrazie jego twarzy. Minął już kwadrans, a nic się nie zmieniło i Asuka zaczynał się niecierpliwić. Naprawdę nie chciał, żeby to zaszło tak daleko. Nie chciał doprowadzić do śmierci swojej kapitan. Myślał… Sam nie wiedział, co sobie właściwie wyobrażał. Najpierw nasłuchał się Kuchikiego, potem Aizena i myślał, że ona jest… Że stanowi jakieś zagrożenie. I że musi doprowadzić do jej spotkania z Aizenem. Ale czy przypuszczał, jak to się skończy? Sam się w tym wszystkim pogubił, ale teraz, patrząc na nieruchome oblicze Stalowej, żałował, że do tego doszło. Pochylił się, przykładając ucho do jej klatki piersiowej.
Can you feel...
— Nie czuję bicia jej serca… — wymamrotał, strwożony.
— Nic dziwnego — odrzekł Urahara, o dziwo, wesołym tonem, a potem rozchylił kosode Ikari. Asuka odskoczył z krzykiem. Tam gdzie powinien znajdować się spory kawałek ciała, w tym serce, ziała teraz dziura.
Can you feel my heart?
A po jej twarzy… Dopiero teraz to dostrzegł. Z pustego oczodołu wypełzała biała skorupa. Powoli. Jak kwitnąca roślina. Obserwował to pełnymi strachu oczyma jak przyrodniczy film, w którym w przyspieszeniu puszczają takie sceny. Maska obudowywała skaleczoną część jej twarzy. Czarna dziura w kształcie migdała, pustka pozostała po oku, powoli rozjarzała się wieloma barwami.




Bełkoty. Stłumione i niezrozumiałe. Szurania, kroki. Coś rejestrował, ale za mocno oberwał, żeby funkcje poznawcze działały jak należy. Nie mógł się poruszyć. Odpływał raz po raz. Kiedy w końcu ocknął się na dłużej, też nie był w stanie zrobić wiele więcej, niż mruknąć pod nosem i poruszyć palcem.
— No nie, nie teraz!
— Co robimy?
Głosy były stłumione, dochodziły jakby spod wody.
— Wywal go stąd.
— Gdzie?
— Wszystko jedno! Tak, żeby miał do nas daleko. To nie jest dobry moment… — Rozległ się jakiś upiorny dźwięk, coś między wrzaskiem, a rykiem. — Szybko!
Ktoś złapał go za ramiona i obrócił na plecy, następnie wziął pod pachy i wlókł go, sapiąc, niczym worek poobijanych kartofli. Ktoś zmagał się z drzwiami, Szayel usłyszał ich skrzypnięcie i zanim znów odpłynąć, zdołał otworzyć oczy i zarejestrować, że na stole, na którym zwykle przeprowadzał eksperymenty coś się szamotało. Coś sporego. I kolorowego.
A może mam majaki, pomyślał i znowu zemdlał.

Ból był nie do wytrzymania. Tępy, silny i pulsujący. Aporro jęknął, podniósł ciężką głowę z szorstkiego podłoża. Między jego zębami zazgrzytał piasek. Espada skrzywił się i spróbował splunąć, ale tylko się popluł. Starł z brody ślinę i powoli dźwigał się na rękach, oddalając twarz od pustyni. Nie zamierzał się z nią dłużej całować. Jęcząc głucho, zdołał unieść się na czworaki. Uniósł podbródek i chciał odrzucić różową grzywkę, która odrosła na tyle, żeby mu wpadać do oczu, a jego potylicę przeszyła zmrożona błyskawica bólu. Na dłuższą chwilę zamknął oczy, zaciskając mocno powieki i czekał, aż fala przejdzie. Kiedy znów je otworzył, w głowie kręciło mu się tak koszmarnie, że natychmiast poczuł mdłości. Mimo to dzielnie dźwigał się na nogi. Zachwiał się, ale przyjął wyprostowaną postawę. Oczy wciąż zachodziły mu mgłą i obiecał sobie, że ten pieprzony kapelusznik zapłaci mu za to.
Właśnie. Stary pryk ich wykiwał. Musiał natychmiast powiadomić o wszystkim Aizena… Rozejrzał się zbyt gwałtownie, mdłości powróciły. Złapał się za kolana, oddychając płytko. Jeszcze raz uniósł głowę. Spokojnie.
Wyglądało na to, że wyrzucono go gdzieś na tyły Las Noches. Spojrzał w górę. Nie było szans, żeby w tym stanie dostał się z powrotem… Nie tędy. Musiał obejść zamek i spróbować wejść do niego normalnie. Przeklęty Urahara i jego wynalazki. Szayel przeklinał go w myślach, chcąc rozmasować potylicę, ale gdy tylko dotknął tyłu głowy, zobaczył pięcioramienne złociste gwiazdy, tak bardzo był obolały. Nie odważył się nawet użyć sonido, przekonany, że taka brawura skończy się jedynie widowiskowym heftowaniem. Wyglądało na to, że Aporro chwilowo musiał funkcjonować jak zwykły człowiek. Urahara na pewno zdawał sobie sprawę z tego, jak mocno osłabi swojego wroga. Wciąż mamrocząc pod nosem przekleństwa, ruszył, by obejść Las Noches.
Jeśli myślał, że wejdzie sobie bezproblemowo przez frontowe drzwi, oczywiście się mylił. Kiedy tylko obszedł zamczysko, wyłonił się przed nim skołtuniony widok wojny.
— Ja pierdzielę — westchnął Szayel i zamierzał podrapać się od niechcenia po głowie, na swoje szczęście szybko przypomniał sobie, że konsekwencje tego mogą nie być przyjemne.
Co teraz? Czy miał uwolnić formę, żeby odzyskać siły i przedrzeć się do zamku?
Już niemal podjął tę decyzję, gdy dostrzegł słup fioletowego światła, który wystrzelił w górę gdzieś spośród tumultu Hollowów. Jego żółte oczy rozszerzył szok. Wiedział, co to znaczy.
Zapomniał o Aizenie. Jak mógł najszybciej popędził w tamtą stronę, wyrąbując sobie drogę przez Pustych niczym przez gęstą dżunglę. W końcu dotarł na miejsce, w samą porę, by usłyszeć:
— Chire. Senbonzakura.
Can you help the hopeless?
Nie zdążył. Mógł tylko patrzeć, jak drobinki Senbonzakury, niczym wiotkie stalowe płatki, wirują wokół promieniującej jasnością Violet. Jej włosy unosiły się, jakby była pod wodą, a ona sama wydawała się wyższa, podobna nimfie albo starożytnej bogince. Unosiła się kilka cali nad ziemią, z jej oczu wyzierał złoty blask, konkurując z fioletowym powidokiem, który otulał ją całą gęstą wstęgą i lśnił, mając na celu oślepić wroga. Jej specjalnością w tej postaci były uniki, co ułatwiał działający na jej korzyść blask, dzięki któremu mogła zaskoczyć nacierającego na nią przeciwnika. Ale ten konkretny przeciwnik nie musiał zbliżać się nawet o krok, a otaczającego ją zewsząd pyłu Senbonzakury nie sposób było ani oślepić, ani uniknąć.
Byakuya wykonał nadgarstkiem ruch, rękojeść zanpakuto zatoczyła w powietrzu kółko, a jego ostrze poruszyło się po spirali. Violet próbowała uciekać, ale w którą stronę się nie poruszyła, towarzyszył jej zgrzyt Kwitnącej Wiśni i jej coraz ciaśniejsza sprężyna. W końcu jej pole manewru zmniejszyło się do zera. Początkowo próbowała nie krzyczeć. Zagryzała wargę, a ściekająca krew mieszała się z setkami innych stróżek, które znaczyły jej ciało niczym czerwona sieć. W końcu przestrzeń przeciął jej wysoki krzyk, mieszając się z niższym wojennym gwarem.
— Dosyć! — Szayel skoczył naprzód w chwili, gdy Senbonzakura opuszczała ciało Violet. Krew trysła na jego twarz i biały arrancarski mundur. Przez ten moment, w którym jej rany oczyszczały się z tamujących krew odłamków, przypominała upiorną fontannę.
— Kurwa. — Nawet Granzem wstrząsnął ten widok. A może zwłaszcza nim. Właśnie trzymał w ramionach swój najdroższy eksperyment, istotę, którą stworzył na swój wzór i podobieństwo i którą dlatego, na swój pokręcony sposób, kochał. — Kurwa! — Uderzył zaciśniętą w pięść dłonią w piach, drugą ręką rozpaczliwie przygarniając do siebie kobietę, przy której klęczał. — Nie, nie, nie, to się tak nie skończy. Nie możesz przestać żyć, nie pozwoliłem ci — mówił prędko, nachylając się nad nią, wciągając jej głowę na swoje kolana, odgarniając różowe – teraz już bardziej czerwone – włosy i całując ją raz po raz w czoło. Wszystkie jego ruchy miały w sobie namiastkę pośpiechu. — Zrozumiałaś? Violet, słuchasz mnie?! — Złapał ją za buzię i lekko nią potrząsnął, podczas gdy na jej ustach błąkał się nieprzytomny półuśmiech. Zdołała unieść rękę i chwycić go za nadgarstek, zdobywając się na nadludzki wysiłek, odciągnęła męską dłoń od swojej twarzy.
— Ja już od dawna nie muszę cię słuchać — wyszeptała, otwierając oczy. Zdawało jej się, że żółte oczy Granza są zaszklone i to wcale nie z powodu okularów, ale równie dobrze to jej własne oczy mogły zachodzić mgłą. — Myśleli, że ja to ty.
Granz złapał ją za dłoń, ścisnął mocno. Myśleli, że ona to on. Atakowali ją, bo myśleli, że atakują jego. To była jego wina. To on powinien…
— Musisz…
— I nic już nie muszę — weszła mu w słowo. — Uwolniłam się od ciebie — wyrzęziła cicho. — W końcu — dodała, wypuszczając powietrze.
Szayel znieruchomiał. Na moment, rozbieganym wzrokiem przeskakując po jej twarzy.
— Nie, nigdy — zaprzeczał, potrząsając jej nieruchomym ciałem. — Nigdy się ode mnie nie uwolnisz! Nie odejdziesz! Rozumiesz?! Zabraniam ci! Violet!
Well, I'm begging on my knees




Nnoitra złapał za krawędź ściany wszystkimi rękami, jakie mu pozostały, dzięki czemu wyrobił na zakręcie. Nie żeby uciekał, gdzieżby. On tylko szukał wsparcia. Szybko się zorientował, że z takim Szóstym sam nie da sobie rady. I może mógł sobie darować ten pełen kpiny ukłon, jaki wykonał przed Jaegerjaquezem na widok lśniącej na jego skroniach korony. Może wtedy te destrukcyjne bydle nie wyrwałoby mu tylu kończyn. Ale Nnoitra nie należał do tych stworzeń, które najpierw myślą i planują, a potem działają. Nie należał też do tchórzy. Ale i nie był głupi. Jeśli pojedynek z Kenpachim, który przeżył tylko jakimś pieprzonym cudem, czegoś go nauczył, to żeby zawczasu rozpoznać przeciwnika, który pośle go do piachu.
I chociaż gnał teraz korytarzem Las Noches, po tym jak jego złote cero zrobiło dziurę w jego murach, gdyby ktoś go zapytał, Nnoitra wciąż twierdziłby, że jest najsilniejszym z Espad. Który zdał sobie sprawę, że między piątką a szóstką nie ma dużej różnicy, a Grimmjow… Grimmjow oszukiwał. Reiatsu, które od niego poczuł, jego wygląd, pasja i sposób, w jaki niemal go zabił, znowu, ale tym razem niemal od niechcenia… To nie było w porządku. Teraz mógłby się z nim równać tylko Cifer. On też był oszustem. A Nnoitra nie zamierzał dać się znowu zabić. Skoro Jaegerjaquez obstawiał dwójki, nie powinien mieć też nic przeciwko walce przeciwko dwóm przeciwnikom na raz.
Długie korytarze zakręcały albo wspinały się po schodach, ciągnęły się i ciągnęły, a on pokonywał je wytrwale, ścigany pełnym destrukcji reiatsu, a czasem też czarnym cero, jeszcze bardziej zabójczym, niż to niebieskie. Zmierzał w stronę najbliższej energii duchowej, która powinna być po jego stronie. Przyspieszył, słysząc za sobą głośny ryk. Przyjazna mu energia była coraz bliżej. Kolejne cero niemal go dorwało, ale znów złapał się ściany, gwałtownie skręcając i wpadł na to, czego szukał.
— Jasna cholera! — zaklął Eris, zrzucając z siebie Piątego Espadę, który wpadł na niego znienacka i przewrócił. — Co ty…
— Nie teraz — warknął Gilga. W jego oczach lśniła desperacja, co trochę przestraszyło Erisa. — Wstawaj, kurwa, i zrób coś z tym! — Pociągnął Vasto Lorde na nogi i wypchnął go za róg, wprost na czarną, skupioną energię cero.
— Jasna… — urwał Eris i rozgrzał w gardle resztę powietrza, jaka mu pozostała. Zioną kulą ognia, neutralizując cero w pewnym stopniu, ale ogień nie poradził sobie w całkowitym spaleniu energii. Vasto Lorde rzucił się na posadzkę, czerń uderzyła w ścianę, rozpryskując się na boki, przyjmując formę kilku czarnych, smolistych iskier. Kilka z nich spadło na Erisa, który syknął wściekle, znów się podrywając. W samą porę, by złapała go czarna łapa, o długich białych pazurach i zacisnęła się na kołnierzu jego stroju, podnosząc w górę. Wyłonił się z oparów pyłu i kurzu, bębniąc po ścianie długim czarnym, naszpikowanym kolcami ogonem z błękitnym pędzlem. Cała jego postać nabrała masy. Od pasa w dół pokrywała go czarna sierść.  Ramionach i klatce piersiowej miał biały kościany pancerz, który na brzuchu układał się w formie grubych żeber. Grzbiet porastała błękitna grzywa, a ręce czarno-biała szczecina. Pazury miał długie i zabójcze, białe u rąk i kobaltowe, grube szpony u nóg. To już nie były ludzkie kończyny, a łapy. I to potężne. Zmieniła się też jego twarz. Nos był bardziej płaski, przypominał koci, wyraźnie naznaczonym bladym błękitem. Oczy nabrały dzikości, przecinały je pionowe źrenice. Niebiesko-czarne uszy strzygły czujnie, wyławiając dźwięki otoczenia.
Sequnda etapa mu służyła. Najbardziej charakterystyczną zmianą, jaką wprowadziła, była korona, która zajęła miejsce białej opaski i była bezsprzecznym dowodem na to, co głosił Szósty Espada: pustynia, Las Noches, Hueco Mundo — to wszystko należało do niego.
— Kim, u diabła, jesteś? — Głos Grimmjowa brzmiał jak pomruk pantery. Przyglądał się Erisowi rozjarzonymi ślepiami, a jego nozdrza drgały, gdy węszył w powietrzu. — Ty jebany ciepłolubie. — Uderzył nim o ścianę. Mocno. W tynku został obrys konturów Erisa. — Lubisz podpalać innych? — pytał, znów nim uderzając. Erisa jakby sparaliżowało. Nie mógł oderwać wzroku od opalizujących kobaltowych oczu. Nie bronił się. A zanim zdołał cokolwiek wymyślić, coś odwróciło od niego uwagę Szóstego Espady. Jaegerjaquez szarpnął łbem, węsząc zapach, który nadpłyną korytarzem. Zapach reiatsu. Żywego, chociaż jakby chorego. Splamionego obcą nutą, jednak na tyle znajomego, by teraz puścić Erisa i o nim zapomnieć. Grimmjow ryknął i skoczył w głąb korytarza, przeskakując nad Nnoitrą i opadając na cztery muskularne łapy. Wystrzelił jak strzała, zostawiając wrogów.
— Dokąd on…? — Nnoitra patrzył za nim, zbity z tropu.
— Tam dalej jest laboratorium Szayela. Szedłem tam, kiedy na mnie wleciałeś — wyjaśnił Eris, otrzepując ramiona z pyłu ściennego. Dla niego też był to znajomy zapach, chociaż rozpoznawał inne składowe tej mieszanki.
— Nie dam mu tak spierdolić! — uniósł się Piąty. Wykorzystał chwilę odpoczynku, by znów się zregenerować i teraz, z Erisem u boku, był gotów znowu walczyć. — Ogień, kurwa, spal skurwysyna! — wrzasnął, a Eris go posłuchał, chociaż jakiś dziwny cichy głos w jego głowie protestował, gdy zionął potężnie, posyłając za Grimmjowem haust ognia uformowany z całego powietrza, jakie tylko zdołał nabrać do płuc. Pozabawił w ten sposób Szóstego wyboru. Teraz nie mógł się zatrzymać, musiał biec do końca korytarza. Ryknął, kiedy tylko udało mu się uniknąć spopielenia, a gdy ogień uderzył o ścianę, Grimmjow wyłonił się zza rogu, jednak w jego stronę gnała już kolejna kula ognia.
— Dobrze, nie daj mu się ruszyć. — Nnoitra zaśmiał się, wymyślając plan. — Znam skrót, zajdę go z drugiej strony. Wytrzymaj.
Zniknął. Eris walczył długą chwilę, raz niemal pozwolił podejść Grimmjowowi pod drzwi laboratorium, ale ostatecznie udało mu się go odeprzeć. Tracił jednak siły i kiedy rzęził, przekonany, że zaraz wyzionie po raz ostatni — i ogień i ducha — usłyszał mokre mlaśnięcie i ryk króla.
— TERAZ! — wrzasnął Nnoitra, wysuwając zza osłony ściany przebitego kosami Jaegerjaqueza i własne ręce. — SPAL SKURWYSYNA!
Eris nabrał tchu. To mogło się udać. Podbiegł bliżej, żeby nie musieć wyrzucać z siebie ognia z taką siłą, by ten przebył cała drogę korytarza. Mógł skończyć to w tej chwili, podczas gdy król szarpał się, nabity na broń Nnoitry jak szaszłyk, próbując się oswobodzić. Ale Eris znów się zawahał. A potem, kiedy jednak zdecydował się to skończyć, nie zdążył. Zamiast ognia wypluł trochę krwi. Zdezorientowany zerknął w dół. Z jego klatki piersiowej wystawały kolorowe pióra.
Can you save my bastard soul?
Grimmjowowi udało się w końcu złamać drzewce kos i z wciąż wbitymi w ciało ostrzami rzucił się na Gilgę, rozkładając pazury. Szarpał go jak wściekły tygrys, który dopada swoją ofiarę po tygodniach głodówki. Kiedy z nim skończył, Nnoitra przypominał krwawy strzęp. Grimmjow chwycił go w zęby i rzucił na leżącego Erisa. Gilga, drżąc jak jakiś okropny kłębek włókien i ścięgien zdołał wystawić z przetrąconej, odartej ze skóry szczęki czubek języka.
Will you wait for me?
Nie zdążył zrobić nic więcej. Jego też dosięgnęły kolory, odcinając jego wytatuowany język.
Grimmjow przez chwilę stał nieruchomo, patrząc na to nieoczekiwane wsparcie, a potem wyszczerzył się paskudnie i głośno roześmiał, ale wtedy łapy o siedmiu palcach zdeptały ciało Arrancara i Vasto Lorde, wbijając w nie pazury, by się dobrze odbić, a ostre jak brzytwa pióra wystartowały i w jego stronę.
I'm sorry brothers, so sorry lover



— Co za bydło. — Minako była zmuszona rozpychać się łokciami przez pożerających się Pustych. Przestała sobie zawracać głowę walką z nimi, skoro oni byli zbyt zajęci sobą, by zauważać swojego naturalnego wroga.
— No co, miejscowi — skwitował Renji i capnął ją za rękę, ciągnąc dziewczynę za sobą. — Zwykłe wieśniaki. Trafiliśmy chyba na dożynki. Dosłownie.
Minako parsknęła, ale zaraz skarciła się za to w duchu. Nie powinna być zdolna do śmiechu w takiej sytuacji. Od razu też nabrała ochoty, by zdzielić w łeb Renji’ego. Jak on śmie mieć dobry nastrój? A może to właśnie było coś, co nazywali czarnym humorem?
Gdzieś przed nimi zrobiło się jakieś zamieszanie. Część Hollowów (ta, która pokonała właśnie swojego przeciwnika) zaczęła ściągać w lewą stronę. Tłum ciał porwał ich w tym samym kierunku.
— Nie, nie, my idziemy prosto. — Renji mocno ściskał jej rękę, walcząc uparcie z prądem Pustych.
— Ale jak prosto, jak wieśniaki idą w lewo — zaoponowała Minako. — Nie sprawdzimy, dokąd ich ciągnie?
— Najpierw Toshiro. Zostawiłem go tam.
— Samego?
— Nie no, razem z oddziałem — wyjaśnił Renji. — Ja ścigałem tego pojebusa, co mnie ostrzygł.
W rzeczywistości Renji sam nie wiedział, co do końca robi. Zależało mu tylko na tym, żeby jak najszybciej odciągnąć Minako od miejsca, w którym Byakuya walczył z tą Szayelopodobną kobietą. Bo wydawało mu się, że wyczuł nikły zapach oryginału. Nie zdołałby powstrzymać Kurosaki przed rzuceniem się na niego, a to naprawdę nie był dobry pomysł, by pojedynkowała się teraz z Szayelem.
Minako dała się ciągnąć Renjiemu trochę bezwiednie. Myślami błądziła daleko. Zastanawiała się, czy i jak powiedzieć Abaraiowi o swoich podejrzeniach względem Urahary i tym, że ciało Ikari zniknęło w podejrzanych okolicznościach. Co wtedy zrobiłby Renji? Pewno z miejsca zawróciłby i próbował znaleźć Uraharę. Minako podejrzewała, gdzie może kryć się podły sklepikarz, a wdzieranie się do Las Noches i zadzieranie w pojedynkę z takimi jednostkami jak Kisuke, czy Aizen, który też się przecież gdzieś tam czaił, nawet jej nie wydawało się mądrym rozwiązaniem. Sama miała ochotę tak postąpić, ale kiedy Renji wspomniał o Toshiro, poczuła wyrzuty sumienia. Zupełnie nie zwróciła uwagi na to, że nie widziała go od momentu przybycia do Hueco Mundo, zatopiona w rozpaczy i zaćmiona pragnieniem zemsty. Była rozdarta, ale Toshiro mógł potrzebować wsparcia, a Ikari przecież i tak nie mogła już pomóc.
Prawda?
W miarę jak zbliżali się do miejsca, o którym mówił Renji, dawała się ponieść panice. A co jeżeli i teraz przybędzie za późno? Uścisnęła mocniej rękę Abaraia, który spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale widząc jej zaciętą, zaniepokojoną minę, zrozumiał. Przyspieszył. Używając shunpo przeskakiwali między Pustymi znacznie szybciej, choć potwory raz po raz wyrastały dosłownie tuż przed nimi, dzięki zgraniu omijali ich bez większego problemu.
Walki z Arrancarami toczyły się tuż poza tumultem bezmyślnie atakujących się Pustych, ale kiedy przybyli, wszystko miało się ku końcowi. Wyglądało na to, że pozbawieni wsparcia Harribel, jej poddani nie  walczyli z całą zaciekłością, na jaką ich stać, bo Minako widziała kilkoro, którzy się poddali i wiązani Drogami Zniszczenia, siedzieli lub leżeli obezwładnieni u stóp Shinigami. Armia Harribel — żałośnie mała w porównaniu ze stojącymi przeciwko nim oddziałami piątym, dziesiątym i jedenastym, z czego ci ostatni walczyli tak dziko, jakby było ich dwa razy więcej — właśnie zostawała rozgramiana.
— Wszystkim się zajęliśmy, pani kapitan. — U bok Minako pojawił się Gin, uśmiechając się tak chytrze jak zwykle. Rudowłosa pobladła. Oczywiście o tym, że powinna dowodzić oddziałem też kompletnie zapomniała. Ale nie było teraz czasu na wyrzuty sumienia, bo oto jej oczom ukazał się widok, którego się obawiała.
Kapitan Hitsugaya właśnie zadał kończący cios przeciwnikowi, z którym walczył. Rosły Arrancar o szerokich ramionach i krzykliwej zielonej fryzurze runął w dół, ale postanowił pociągnąć za sobą swojego oponenta, przeszywając go długim niedźwiedzim pazurem, który po chwili zaczął zmieniać się w katanę, wraz ze wszystkimi zwierzęcymi atrybutami, jakie zasiliły jego postać po uwolnieniu zanpakuto. Minako wciągnęła głośno powietrze, obserwując, jak ostatni z kryształów bankaia jej byłego kapitana pęka, a on sam spada na ziemię.
— Toshiro!
Rzuciła się do biegu, a pęd osuszał jej łzy. Nie mogła stracić też jego. Nie dzisiaj, nigdy. Dopadła do niego, rozpaczliwie szarpiąc za jego kosode, obróciła go na plecy.
— Co za świństwo… — wykaszlał kapitan, spluwając piaskiem, który dostał się do jego ust.
— Nic ci nie jest?! — Dłonie Kurosaki błądziły po jego klatce piersiowej, w poszukiwaniu ran.
— Tylko mnie drasnął, sukinsyn. — Toshiro sięgnął do swojego prawego ramienia, zaciskając dłoń na poszarpanym rękawie, zabrudzanym krwią.
— A twój bankai? — zapytała wciąż przejęta Minako. Kapitan wpoił jej, że nie należy dopuścić do tego, by wszystkie kryształy Hyorinmaru pękły i choć nigdy nie wyjaśnił dlaczego, mówił to z taką miną, że Minako założyła, iż stanie się wtedy coś strasznego.
— No wiem — jęknął Toshiro, robiąc krzywą minę, a potem zaczął się podnosić. Podnosił się i podnosił, a Minako zadzierała głowę coraz mocniej i coraz szerzej  otwierała oczy. Dopiero teraz zauważyła, że rysy twarzy Hitsugayi się zmieniły. Zniknął cały dziecięcy urok, to była twarz dorosłego mężczyzny. Mocno zarysowane kości policzkowe i linia szczęki. Ale przede wszystkim zmieniło się to, że Toshiro miał teraz z jakieś dobre metr osiemdziesiąt. — No powiedz coś — poprosił burkliwie kapitan, patrząc z wyczekiwaniem na swoją dziewczynę, jednak dla niej to było za dużo wrażeń na jeden dzień. Zemdlała.


Aizen zaciskał ręce na kamiennych oparciach tronu. Jego szczupłe palce pobielały. Miał zamknięte oczy. Skupiał się z całych sił na kontrolowaniu sytuacji. Dokładnie wiedział kto i gdzie, i ile energii duchowej posiada. Wyglądała na to, że w jego zamku jest całkiem silny intruz, który po kolei eliminował jego straż przyboczną. Sosuke prawie się tym przejął, ale wyczuł, że we wnętrzu Las Noches rozkwita pomału jeszcze jedna siła. I ta siła, jak się zdawało, zamierzała się zmierzyć z kobaltową masą destrukcji. Czyli ryzyko się opłaciło.
Otworzył oczy i zerknął spod powiek na swojego syna. Na twór, który tak jak kiedyś przewidział, miał wreszcie być użyteczny.
— Co widziałeś? — spytał go, dostrzegając, że chłopiec się otrząsa.
— Ja… — Nezii trząsł się głos. — Eris — wyszeptał. W jego oczach zebrały się łzy, gdy opuścił głowę. Chłopiec przestał dbać o swoją iluzję i nie wyglądał już jak młodsza kopia Vasto Lorde. Był teraz tylko smutnym rudzielcem, którego grzywka skręcała się w niekojąco znajomym sposób.
— Co widziałeś? — powtórzył pytanie jego niewzruszony ojciec.
— Nawet nie wiem czy to wszystko prawda, co widzę — mówił cicho Nezia.
— Nie wszystko — zgodził się Aizen. — Ale masz dar oddzielania fałszu od prawdy.
Chłopiec spojrzał na niego niepewnie. Co wiedział o nim ten człowiek? Nezia prawie go nie pamiętał. Ale jeśli on zna odpowiedzi na pytania, które dręczyły go cały niedługi dziecięcy żywot?
— Co to znaczy?
Na ustach Aizena osiadł delikatny uśmiech. Że też doczekał czasów, w których jego eksperyment zadaje pytania na temat istoty swojego istnienia.
— Jesteś doskonałym tworem wyhodowanym z komórek dwóch istot o odmiennych naturach iluzji. Dlatego potrafisz to, co potrafisz i zawsze poznasz oszusta takiego jak ja czy twoja matka.
Serce Nezii zabiło mocniej. Poczuł ukłucie gdzieś wewnątrz klatki piersiowej, a na dźwięk tego słowa – matka – zadrżał.
— Czy… Czy ona tu jest? — Nezia wciąż szeptał, jakby bał się mówić głośniej w obecności tego bezwzględnego, emanującego jakimś zimny spokojem mężczyzny. — Czuję jakieś dziwne ciepło – jego spojrzenie powędrowało gdzieś w dal, zaszło mgłą – z którym jakbym był związany. Tęsknię do niego i…
— Dość — przerwał mu Aizen. — Miałeś mi powiedzieć, co widziałeś.
Ale Nezia widział już inne rzeczy. Dał się ponieść temu uczuciu ciepła i znów zobaczył tę kobietę. O oczach takich samych jak jego własne. Właśnie mdlała i Nezia też dał się porwać przytulnej, zapraszającej ciemności.
Forgive me father, I love you mother





Potężny biały lew leżał martwy pod ich stopami.
Patrzyła na niego już długą chwilę i wciąż nie mogła w to uwierzyć. Biała grzywa posklejana czerwoną krwią. Błękitne ślepia, martwe ślepia, zmącone śmiercią jak czysta woda mułem. Naprawdę go zabiła. Nie chciała. To znaczy chciała… Nie, nie chciała. Musiała. Ale on, Shiro, był jej przyjacielem. Był jej bronią. Od tak dawna, tylko że odkąd pojawił się Kirai… Zdradziła go. Miał prawo w końcu się jej postawić. I to on powinien wygrać. A jednak to ona go uśmierciła, chociaż miała wrażenie, że to nie były jej ręce. Tylko gdy patrzyła w dół, plamiła je krew. Myślała, że to pióra, że patrzy na wszystko oczyma Hollowa, więc skąd ta krew? Jak to? Od kiedy zabija swoich…
Śniada cera, granatowe włosy. Fioletowe, leniwy uśmiech. Żółte, ten wesoły blondyn… Ich też zabiła. A cała reszta? Wytatuowane, silne ramiona. Zacięte usposobienie rudowłosej. Ich też odtrąciła. Albo to oni ją opuścili. Nieważne. To nie było już ważne, skoro ostatecznie została sama i zapadał mrok.
Can you hear the silence?

Can you see the dark?
Can you fix the broken?

Co jeszcze mogła zrobić? Spieprzyła już wszystko, co było można.
UWOLNIJ ZANPAKUTO.
UWOLNIJ ZABÓJCĘ GŁUPIA.
Po co.
UWOLNIJ MÓWIĘ.
Daj spokój. Już za późno. To już koniec.
NIE  WKURWIAJ MNIE. SŁUCHAJ SIĘ.
Poczuła, że jej ręka drgnęła i sama sięga po broń. Nie miała siły ani protestować, ani jej w tym pomóc.
POWIEDZ TO! POWIEDZ!
Nie jestem ci nic winna. Odpierdol się.
OBIECAŁAŚ MI POŁOWĘ CIAŁA. DALEJ CHCĘ OTRZYMAĆ SWOJĄ ZAPLATĘ.
Ikari się ocknęła, częściowo wyrwana z mroku polany szarpnięciem. Tonęła w bólu. Jak nigdy czuła każdy kawałek swojego ciała, stłuczonego, zmiażdżonego, poparzonego. Była boleśnie świadoma każdej palącej komórki. I naprawdę szczerze chciała już umrzeć.
MASZ SZANSĘ UKRÓCIĆ TO CIERPIENIE.
Przypomniała sobie jego słowa: Nie wiedziałaś, że resurrecction regeneruje wszystkie siły?
NO WŁAŚNIE GŁUPIA. ZRÓB TO. ZMARTWYCHWSTAŃ.
Przypomniała sobie też to, co stało się ostatnim razem, gdy przyszedł jej do głowy taki pomysł.
TYM RAZEM BĘDZIE INACZEJ. ZAUFAJ MI.
Jedną nogą wciąż stała na polanie Kirasia. Spojrzała na niego z politowaniem.
NO DOBRA TO ZAUFAJ TEMU PALANTOWI.
Jej powieka uniosła się nie do końca zgodnie z jej wolą. Zobaczyła nad sobą zamazaną twarz, ale tylko jeden Shinigami, jakiego znała, mógł mieć na niej coś wspólnego z paskami.
— Spróbuj — usłyszała tę prośbę, była szczera i pełna nadziei. Urahara jej kibicował, dociskając jej zdewastowane palce do rękojeści zanpakuto. — Hougyoku ci pomoże. — Otoczyło ją inne wspomnienie, w którym też się nad nią pochylał: — Moglibyśmy pójść na całość powiedział wtedy, a ona przez jedną upiorną chwilę zastanawiała się, czy ten stary zboczeniec naprawdę ją podrywa w takiej chwili. — Gdyby tylko zostało mi coś z Klejnotu Zniszczenia… A więc o to mu chodziło. Ostatecznie zaraz się okaże, czy Urahara słusznie przewidział wynik tego przedziwnego i niemającego nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem eksperymentu, bo Hagane nie miała sił dłużej walczyć. Wycofa się. Odda ster Pustemu. Niech sieje spustoszenie, niech pali piach, niech zapadnie się świat. Inaczej się nie podniesie, więc musi zaryzykować. Ostatni raz.
Co jej szkodziło? Co jeszcze mogła stracić?
NIC. NIE MA JUŻ TAKIEJ RZECZY.
– Nie… na… — dukała — widź. Ki… ra… i.
Ból rozbłysnął oślepiającą bielą, przeszywając ją zimnym ostrzem od czubka głowy przez wszystkie organy, po palce u stóp. Wyprężyła się i choć wyła głucho na polanie, przyciskając dłonie do skroni, w rzeczywistości z jej szeroko otwartych ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Ressurection wzięło w posiadanie jej ciało, wyginało je w łuk, złamało na pół zanpakuto, rozpraszając je. Barwy w czeluści oczodołu zabudowanego maską rozbłysły, a maska zajęła drugą połowę twarzy. Złamane kości się zrastały, wybity bark wskoczył na swoje miejsce, klatka piersiowa z chrupnięciem i odgłosem wpuszczanego do balonu powietrza uniosła się i pozostała wypukła. Zmiażdżone części ciała odzyskiwały jędrność, skóra się regenerowała, łatając ubytki nabłonka, mięśnie znów były zbitą, gotową do akcji masą, zdrowo ukrwiono i wyposażoną w sieć sprawnych nerwów. Rany się goiły.
 POŁOWA. BĘDĘ TWOIM UTRACONYM OKIEM. CIEMNĄ STRONĄ DUSZY. TWOJĄ PRAWĄ RĘKĄ KTÓRĄ BĘDZIESZ ZABIJAĆ WROGÓW. POŁOWA TWOJEGO UMYSŁU BĘDZIE MOJA. ZESPOLIMY SIĘ W JEDNO. JUŻ MNIE NIE USŁYSZYSZ. TERAZ NIE BĘDZIESZ WIEDZIEĆ CZY MYŚL KTÓRA CI PRZYJDZIE DO GŁOWY POCHODZI OD CIEBIE CZY ODE MNIE. NIEROZRÓŻNISZ NAS OD SIEBIE. POGUBISZ SIĘ W NIENAWIŚCI. ALE ZA TO BĘDZIESZ SILNIEJSZA. PRZECIEŻ TEGO WŁAŚNIE CHCIAŁAŚ PRAWDA?
The higher I get, the lower I'll sink
Ból ustawał, ale Ikari nie zdążyła nawet wziąć porządnego wdechu, gdy zastąpiło go doprowadzające do utraty zmysłów mrowienie. Z mieszków włosowych kiełkowały pióra i kwitły długie, niemal do ziemi, pory skóry się rozszerzały, wypuszczając kłębki różnobarwnej sierści. Paznokcie u lewej ręki rogowaciały, zmieniając się w szpony, z drugą ręką działo się coś jeszcze dziwniejszego. Wydłużała się, przekształcała w skrzydło, przedramiona pokrywały się pierzem, palce puchły i wyrastały nowe, pękały, a z kości wyrastały lotki, każda w innym kolorze. Trzy z nich – żółte, fioletowe i niebieskie – były ostre jak brzytwa.
Zimny paraliż opuszczał jej umysł. Napięte mięśnie się rozluźniły. Sapała, delektując się wciąganym głęboko powietrzem.
Zmartwychwstała.
— Ikari?
Zwróciła oczy – bo teraz Kirai użyczał jej wzroku – w stronę źródła głosu. Rozpoznała tę twarz, ale nie towarzyszyły jej uczucia, które zwykle w niej wzbudzała. Teraz czuła trochę złości i strachu, ale też wdzięczności, więc nie, teraz nie, teraz nic nie zrobi. Zsunęła się ze stołu i zachwiała. Zrobiła krok w przód, starając się utrzymać równowagę. Spojrzała w dół. Jej stopy były teraz łapami bestii. Obrośnięte grubym, kolorowym futrem, podbite poduszkami i naszpikowane pazurami.
— Hyhy — wydostało się z jej gardła i zdała sobie sprawę, że naprawdę jest jej wesoło. Że się czuje szczęśliwa, oddychając, poruszając palcami, widząc. Jakby bardzo długo tego nie robiła.
— Pani… kapitan?
Znów ogarnęły ją dwa skrajne zestawy emocji, gdy spojrzała na Asukę.
Zdrajca. Pieprzony, ohydny tchórz.
Sprzymierzeniec. Dzięki niemu tu jestem.
Zabulgotała ze złości, nie umiejąc podjąć decyzji. Skoczyła w przód, szarpnęła za klamkę. Udało jej się otworzyć dopiero za drugim razem, bo za pierwszym klamka wyśliznęła się nieprzystosowanym do takich zadań pazurom.
Za nimi napatoczyła się na kolejną istotę.
Tym razem nie miała żadnych wątpliwości.
Wróg. Sparzył nas swoim ogniem.
Instynktownie wysunęła przed siebie prawą rękę, tę skrzydlatą i wbiła w niego pióra. Eris nie zdążył nawet krzyknąć. Uniosła go w górę, nabitego na lotki i chwilę przyglądała mu się z niesmakiem. Spojrzały na nią jasne, niemal białe oczy, zaskoczone.
Vaso Lorde. Ciekawy. Szkoda, że trzeba go zabić.
Zrzuciła go bezceremonialnie z piór, odwracając wzrok od toczącego się pod ścianę ciała. Poczuła nowy zapach. Całkowicie znienawidzony.
Spadł dokładnie na ciało Erisa. Dopadła go akurat, gdy wystawił język. Poczuła radosne podniecenie, gdy pozbawiła go Nnoitry i głód, bo bardzo chciała wbić ostre ząbki w espadowe mięsko i zobaczyć, czy smakuje tak źle, jak pachnie, ale… Podniosła wzrok. A on stał tuż przed nią. Wyglądał trochę inaczej, ona zresztą też, nie mogło jednak być żadnych wątpliwości. Ta dzikość tylko oddawała jego prawdziwą naturę. Kobaltowe oczy, drwiący… A nie, tym razem Grimmjow się nie uśmiechał. I patrzył na nią inaczej, niż zwykle. Nie spodobało jej się to. Król. Kto niby wsadził koronę na ten jego błękitny łeb. Zostawiła Nnoitrę, zajmie się nim później. Rzuciła się na Szóstego w chwili, gdy się roześmiał. Ten dźwięk ranił jej serce, był taki znajomy, taki ukochany i taki znienawidzony.
To było zbyt trudne. Co ona robiła? Przecież nie zamierzała go próbować zabić, ale…
I can't drown my demons, they know how to swim
Ale już poniosła rękę. Król tego nie puści w niepamięć. I nie wybaczy.

________________________
EDIT:  Dodaję fanarta w wykonaniu Tris, która po przeczytaniu rozdziału stwierdziła, że, no cóż, DA SIĘ: