wtorek, 7 sierpnia 2018

O jednym takim, co mu się piasek nie podobał [short]



W oczekiwaniu na rozdział (najbardziej przeze mnie samą) przedstawiam krótki - jak nazwa wskazuje - shorcik, powstały na cześć dnia destrukcji, który sama wczoraj uchwaliłam i który musiałam spędzić razem z Grimmem. Yo! Nie traćcie wiary, jako i ja nie tracę.
_________________

PILOT

I pierdolną Grimmjow łapą o stół, przy którym siedział i rzekł wkurwiony: Nie, tak nie będzie. I machnął ową łapą, a wszelakie itemy na blacie się znajdujące wpadły wprost w czeluście popękanej kamiennej posadzki, pamiętającej czasy Herbacianego Imperatora. Oparł się o stół, na którym wedle woli jego nic już nie zalegało i zaczął obmyślać karę.
A stało się to dnia pewnego, w którym cierpliwość jego arrancarska się, kurwa, skończyła. I postanowił Grimmjow, że dosyć tego i że poniosą winowajcy konsekwencje swych czynów bolesne i dotkliwe ponad wszelaką miarę, by lata swych bezeceństw odkupić i opamiętać się na przyszłość, aby więcej nie grzeszyć.

PART I

Krople potu gromadziły się w bruzdach między jego brwiami, kiedy myślał intensywnie nad rozwiązaniem problemu, jaki nękał go, odkąd objął tron Pustego Miasta, pełnego piachu i demonów. Lecz to nie demony były jego największym utrapieniem, a wszędobylski piasek, wciskający się między palce u stóp i powodujący dyskomfort nie tylko dermatologiczny.
Długie, smukłe palce, zgniecione w pięści, wyprostowały się nerwowo i walcząc z królewską wolą, opornie zmierzały w górę. W końcu się poddał i zatkał uszy. Tak poniżony, ze złością wpatrywał się w okno, zachodząc w głowę, kto, do kurwy nędzy, projektował to siedzisko zła i marazmu i wpadł na to, by nie wstawiać w owe okna szyb.
Szyby. Pieprzone szyby, których brak zakłócał i dezorganizował cały jego królewski żywot i popychał do tak niegodnych go i zboczonych fantazji jak praca w DOMBUDZIE. Ile by dał, aby umieć wstawić w te puste ramy smukłą, przezroczystą i nade wszystko dźwiękoszczelną szybę. Niestety w miejscu, z którego się wywodził, nie było nawet budowlanek, a jedyną szkołą, jaką sam założył i  kończył zaocznie jako jedyny absolwent, była Wyższa Szkoła Robienia Rozpierdolu (w skrócie WeźSpieRdalajRysiek). Jak każdy leser tak i on żałował dzisiaj, że nie zmusił tego cymbała Kurosakiego, żeby zapisał go chociaż na jakieś Wieczorowe Studium i chodził za niego na wykłady. Wiedział, że gdyby tylko wykazał się odrobinę większą niż zwykle podłością, teraz byłby szczęśliwym Arrancarem i mógłby beztrosko biegać w te i wewte po swoim królestwie siejąc smutek i zniszczenie. A tak został niewolnikiem. Gnębionym i prześladowany od rana do wieczora, budząc się co świt z przekrwionymi oczami i nie mogąc spokojnie zasnąć, a wszystko to przez jeden, upierdliwy, powtarzający się dźwięk, który dobiegał go przez przeklęte okna, nieważne którą komnacie zmaku Las Noches zajmował.
SZUR. SZUR. BUR.
SZUR SZUR, BUR BUR.
SZURSZURSZUR! BURBURBUR!
Grimmjow dostawał szału. Rwał z głowy błękitne kłaki, krążąc po komnacie jak rozjuszone dzikie zwierzę, jak pantera w klatce, powarkiwał na wszystko, co weszło mu w drogę, czy był to nocny stolik czy lampka. Przedmioty kończyły roztrzaskane o ściany lub zmiażdżone pod podeszwą jego zori*, lecz to nie przynosiło królowi ulgi, choć ryczał i pieklił się, i rozbijał, nic nie zagłuszało natarczywego odgłosu z dołu. Tylko co miał na to poradzi? Przecież sam kazał swoim Arrancarom zamiatać.
Więc zamiatali. SZUR SZUR. A wiatr gnał niekończące się fale piasku wprost w jego komnaty. SZU SZUR, BUR. Nieustanna i bezsensowna wojna nie miała końca.
— Kurwa! — wrzasnął Grimmjow, wychylając się przez okno  patrząc w dół, gdzie dwójka Arrancarów zamiatała pustynię i grożąc im pięścią dodał: — Kuuurwaaa!
Popatrzyli na niego smętnie, unosząc oczy i w ich odbiciu Grimmjow zobaczył, że jego ludzie już się poddali. Morale padło. Zrozumiał, że patrzy na przyszłych dezerterów. Prawdopodobnie nie pierwszych, ale do tej pory nie powiązał coraz większej ilości pustych miejsc w stołówce z dezercją. Na to, jak i na utratę zmysłów lub kłopoty laryngologiczne, Grimmjow nie mógł sobie pozwolić. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty. Swoim zwyczajem nie skorzystał z drzwi, pozostawiając za sobą pokaźną wyrwę w ścianie. Co mu tam. I tak spędzał każdą noc w innym pomieszczeniu.

PART II

— A tutaj — Grimmjow wyciągnął łapę, wskazując przed siebie — pierdolniemy sobie — zawiesił głos, budując napięcie — wylewkę z betonu — zakończył dramatycznym szeptem i obejrzał się na stojącą za nim pozostałość Espady. W jego kobaltowych ślepiach płonął wizjonerski ogień, lecz nikt z zebranych nie podzielał jego zapału.
Stark ziewał ostentacyjnie, Szayel czyścił szkła swoich okularów, a Ulquiorra bezbłędnie prezentował twarz bez wyrazu, chociaż w jego przypadku mogło to znaczyć zarówno, że się cieszy, jak i nienawidzi wszystkiego dookoła.
— Jesteś tego pewny? — zapytał Szayel, opierając ręce na biodrach i krzywiąc się z niesmakiem. — Wiesz, ten design nawet mi się podoba, a ty… — zamilkł, zgromiony spojrzeniem króla. — OK, rób co chcesz.
— Do roboty — warknął Grimmjow, były Szósty Espada, stojący teraz na czele Miasta Pustych i wyciągnął przed siebie lewą dłonią. W ślad za nim poszedł Czwarty, Ulquiorra, unosząc wskazujący palec, przy którym zaczęła magazynować się zielona energia. Szayel, Ósmy, złączył dłonie, krzesząc różową moc. Stark – kiedyś Pierwszy Espada – tylko westchnął. On nie potrzebował kończyn, by skumulować cero**. Po chwili przed jego klatką piersiową zgromadziła się niebieska, tryskająca iskrami kula. Grimmjow uśmiechał się dziko, kumulując między palcami czerwone błyski. Na jego znak, wszystkie wiązki pognały w stronę zamku, uderzając w białe, wysokie mury i burząc Las Noches w akompaniamencie szalonego śmiechu króla, który wreszcie odzyskał humor, przypominając sobie stare, arrancarskie przysłowie o tym, że nie ma takiego problemu, którego nie rozwiązałoby cero.