poniedziałek, 17 lutego 2020

20. Kto pustką wojuje: Lets show them who's tonight.

Nie wiem, czemu tyle to trwało. Nie wiem, czemu tak lekko się pisało, po TAKIM czasie.  Te drzwi wystarczy tylko lekko trącić, żeby je domknąć. I to zrobię.

__________________________

Kolory drżały. Pióra fruwały wokół, tańcząc i wirując jak strzępy tęczy. Pomruki i porykiwania wypełniały przestrzeń. Walka toczyła się rytmicznie jak taniec, jakby oboje przygotowali układ, choreografię i teraz ją odtwarzali. Atak, atak, blok. Unik, atak, skok. Odskok, doskok, ryk. Pauza.
Księżyc wpadał jasnymi strugami przez wysokie okna komnaty, doświetlając ostrym światłem ich twarze. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o niebieskich włosach, zwykle zaczepnie ułożonych, teraz mokrych od potu, opadających na twarz, dyszał, trzymając katanę ostrzem skierowanym ku ziemi i wpatrując się spode łba w przeciwniczkę. Nie była w lepszej kondycji. Łapała powietrze gwałtownie jak po długim sprincie. Rozpuszczone włosy, w których plątały się pióra, lgnęły do spoconej skóry, zdobiąc jej ramiona. W miejscu, w którym powinno znajdować się serce, ziała wylotowa dziura – znamię Pustych. Lewą część jej twarzy osłaniała biała skorupa, tworząc maskę koncentrującą się wokół ziejącego pustką oczodołu.
Osłoniła pozostałe oko ręką przed światłem, by nie umknął jej żaden ruch oponenta.

LADY IN THE MIDNIGHT SUN
CAN'T YOU SEE OH YOU CAN SEE

— Chcę rozmawiać z tym jebańcem — wysapał król. — Puść go.
— Ten jebaniec jest tu cały czas — odpowiedziała kobieta. — Kirai i ja stanowimy teraz jedność.
Kobaltowe oczy króla zmrużyły się podejrzliwie.
— Popatrz — kontynuowała, wystawiając przed siebie katanę z ostrzem zadartym w górę. — Nienawidź, Kirai.
Jej włosy uniosły się, zamieniając w długie, lśniące, gładkie pióra wszystkich kolorów tęczy. Porosły też jej ręce, które zaczęły przypominać skrzydła. Trzy z lotek były ostre jak brzytwa, to głównie nimi teraz walczyła, gdy odpoczynek się skończył. Mężczyzna również zmienił formę.
Oboje wznowili walkę w tym samym momencie. Walkę, której nikt nie wygrywał i nikt nie przegrywał. Mogli tak w nieskończoność. Czerpali z tego radość, próbując nawzajem się zdominować. Chociaż teraz euforia zamieniała się w nienawiść, ekscytacja w gniew. Robiło się poważnie, gubili rytm i naprawdę próbowali się pozabijać.  Naprzeciw siebie nie stali już kobieta i mężczyzna, lecz buchający kolorami pierzasty demon i czarno-biała pantera o okazałej błękitnej grzywie ciągnącej się przez cały grzbiet.
— On dalej tu jest — syczał król, wymieniając cios za ciosem z czymś co teraz przypominało Arrancara takiego jak on. — Czuję jego smród.
— Przecież mówiłam, że teraz…
— Nie. Jeszcze się nie zespoliliście. — Odskoczył, wskakując na wysokie schody, skąd teraz przyglądał się przeciwniczce. — To znaczy, że wciąż mogę go zabić.
Twarz kobiety wykrzywił gniewny wyraz.
— Nie boję się ciebie — zapewniła, uginając kolana, gotując się do ataku. — On też nie — dodała, zastanawiając się.  — Teraz nie boimy się już nikogo.

YOU'RE NOT AFRAID AT ANY TIME OF THE BOYS THE BOYS THE BOYS
        

Stali przed ogromnymi drzwiami, których para skrzydeł sięgała aż po wysoko zawieszony sufit przestronnego korytarza. Wszyscy zachowywali ciszę, jakby liczyli na to, że zaskoczą czekającego za nimi przeciwnika. Jakby się łudzili, że on nie wie, że tu są. Jakby mógł przegapić jazgot toczącej się w królestwie wojny. Którą wygrywali. Został tylko on. Pokonanie go nie będzie proste. Ostatnim razem również takie nie było, a poświęcili na to o wiele więcej zasobów.
Teoretycznie mieli przewagę. Było ich kilku, on był sam. Nie łudzili się jednak, że to wystarczy lub chociaż pomoże. Znali jego możliwości. Prawdę mówiąc, nie czekali pod drzwiami komnaty tronowej, dlatego, że się naradzali. Zwlekali, bo się bali. Że urósł w siłę. Że tym razem to on zwycięży. Że już nigdy nie opuszczą krainy piasku i wiecznie pełnego księżyca.
Nie mogli postąpić inaczej. Nie mieli wyjścia. Teraz, tutaj, w zamczysku Las Noches, miały rozstrzygnąć się ich losy i przyszłość obu królestw, tego pustego i tego pełnego dusz. Każde z nich położyło dłoń na chropowatej powierzchni drzwi, a one powoli otworzyły się pod ich naporem.
Za drzwiami nie było nikogo.

IT'S TRUE YOU KNOW
THE SMOKE SAYS YOU'RE ALONE

Komnata była pusta. Potężna, dudniąca echem ich kroków. Na tronie nikt nie zasiadał, choć spodziewali się nonszalancji i zimnych półuśmiechów.
— Zwiał? — zapytał niepewnie Toshiro.
— Niemożliwe. — Minako nawet o centymetr nie opuściła katany.
— Nikogo tu nie ma. — Ichigo szybciej stracił czujność, chowając broń.
— Niemożliwe — powtarzała uparcie Minako. — Czuję jego reiatsu. — Jej ręce pokrywała gęsia skórka. — Jest jak jego rozdęte ego, ledwo się tu mieści. Nigdy by przed nami nie uciekł. Dobrze wiemy i on też to wie, że nie my tu rozdajemy karty. — Wciąż rozglądała się podejrzliwie po pomieszczeniu, jakby sądziła, że Aizen chowa się za jakimś gzymsem.

AND YOUR SKIN TELLS NO LIES
NOWHERE TO RUN NOWHERE TO HIDE

— A może jednak? — Ayasegawa z wahaniem popatrzył w pozbawione szyb wąskie, wysokie okno, za którym malował się wojenny krajobraz, dogasające walki, ścielące ziemię trupy. — Może jednak się przestraszył?
— On nie boi się niczego — poświadczył Byakuya.
— No ale go tu nie ma! — upierał się Ichigo.
— Może poszedł się wyszczać — zasugerował Madarame.
— A to on po tych eksperymentach z hogyoku ma w ogóle jeszcze jakieś potrzeby fizjologiczne? — zawahał się Ayasegawa.
Nikt mu nie odpowiedział. Nikt nie był tego pewien.
— To co robimy? — Madarame podrapał się po łysej głowie. — Szukamy sukinsyna czy wciągamy na listę osób zaginionych i otwieramy szampana?
— Jak możecie żartować w takiej chwili! — Minako omiotła wszystkich piorunującym spojrzeniem. — Czy tylko ja traktuję to serio?!
Uspokoiła się, gdy spojrzała w chłodne oczy kapitana Byakuyi. On jeden sprawiał wrażenie poważnego, chociaż trzeba było przyznać, że Byakuya zachowałby powagę nawet w samym środku stand-upu.
— Hej, ja nic nie mówiłem — oburzył się Kyoraku. Toshiro sprawiał wrażenie naburmuszonego, Madarame trochę się stropił, a Ayasegawa wyraźne wahał, skubiąc nerwowo dolną wargę. Minako akurat skupiła na nim wzrok, gdy nagły pęd powietrza rozwiał porucznikowi włosy, podrzucając kolorowe kosmyki. Ayasegawa szeroko otworzył oczy i zamarł, trzymając naciągniętą wargę. Powoli odwracał głowę, napotykając spojrzenie Minako.
— Normalnie jakby tir koło mnie przejechał…
Minako ściągnęła brwi jeszcze mocniej.
— Coś tu jest nie tak.
Teraz każdy z nich to poczuł. Jakby w komnacie panował przeciąg. Ale kiedy przeciąg zaczął ich poszturchiwać, nawet Madarame nabrał czujności. Teraz każde z nich trzymało katanę wysoko, ustawiając się w kole, plecami do siebie, czekali, aż zagrożenie się ujawni.



Sięgające sklepienia drzwi powoli się otwierały. Aizen był na to gotowy. A nawet nie umiał się doczekać. Wiedział, że ta chwila będzie smakować zwycięstwem. Uważany za pokonanego, uwieziony, zapieczętowany, zdołał wyrolować tę bandę idiotów w czarno-białych piżamkach (fakt, że kiedyś nosi podobną nie miał dla niego znaczenia) z dosłownie związanymi rękoma. I teraz oni przychodzą tu, skąd będzie mógł patrzeć na nich z góry. Z tronu. I rozkoszować się swoją wszechpotęgą.

I'VE BEEN AROUND ALL THE WORLD

A raczej mógłby, gdyby…
Sięgające sklepienia drzwi się otwarły. Za nimi nikogo nie było.
Twarz Aizena drgnęła. Wychylił się nieco, opierając na kamiennych podłokietnikach i patrzył ponad walczącą na dole dwójką, całkowicie ich ignorując. Stojący u stóp schodów, na których wznosił się tron, Urahara Kisuke i Abarai Renji, wymienili ze sobą spojrzenia. Oni też wpatrywali się w pustą przestrzeń między skrzydłami drzwi.
— Żarty sobie robią? — szepnął Renji kątem ust, na co Urahara tylko syknął. On pierwszy zorientował się, co się dzieje. Dyskretnie zerknął w górę i dostrzegł coś, czego, miał nadzieję, nie dostrzgał Aizen. Nadzieję bardzo płonną.
Aizen przestał się nachylać i wypatrywać intruzów. Powoli znów rozsiadł się w zimnym tronie, a potem tak samo zimno się zaśmiał. Cicho, tak by pozostać złowieszczym.
— Nezio — wywołał imię stojącego za tronem chłopaczka, który cały się trząsł. — Pozwól, synu.
Nezia powoli wyszedł zza tronu i, trzęsąc się, stanął przed obliczem ojca.
— Podnieś głowę — polecił Aizen, widząc, że malec przygląda się podłodze. Gdy usłuchał, dostrzegł strużki ciemnobordowej krwi, już przysychającej pod nosem chłopaka. — A teraz przestań robić to, co robisz.
Nezia zacisnął piąstki. Trząsł się z wysiłku, ale nie zamierzał ulec ojcu. Na jego policzki wystąpił zapalczywy rumieniec, spojrzenie miał harde, odważne. Zawzięte. Aizen uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, że chłopiec nie ustąpi. Lecz czy mógł pochwalić go za taki upór? Za lojalność tym, którzy nie powinni nic dla niego znaczyć? Tych cech raczej nie odziedziczył po nim. Z westchnieniem rozczarowania wstał i przygarnął do siebie syna.
— Mogłeś tak wiele się ode mnie nauczyć — rzekł z rezygnacją. Dobył ostrza tak subtelnie i tak subtelnie i prędko przeciągnął nim po gardle chłopczyka, że ten nawet nie zauważył, co się stało. Dopiero gdy zakrztusił się krwią i wypluł jej haust na śnieżnobiałą szatę Aizena, ze zdziwieniem odkrył, że umiera. Aizen przytrzymywał jego ramiona, nie pozwalając mu bezwładnie upaść, kiedy ten osuwał się na zimną posadzkę i ze smutkiem patrzył w blednącą twarz syna, gdy on odkrztuszał krew i konał, nie mogąc łapać wystarczającej ilości powietrza.
— Powinienem cię nauczyć, że jesteś mi winien bezwzględne posłuszeństwo — stwierdził Aizen, opuszczając powieki chłopaka, który znieruchomiał. Chwilę potem w sali tronowej zapanował chaos.


— Ło żeż, kurwa, ja pierdolę jego mać! — wrzasnął Madarame, gdy z impetem wpadło na niego kolorowe kłębowisko rąk, nóg i łap, a on wylądował na twardym zimnym marmurze. — Co to, kurwa, było?!
— Zdaję się… Że… E… — Agasegawa drapał się po głowie, dziękując za swój refleks, dzięki któremu uniknął stratowania. — Grimmjow? I… Nie wiem, poddaję się. Ikkaku, wstawaj. — Wyciągnął rękę do leżącego na ziemi Shinigami, a ten ją złapał. Podciągnął go do pozycji pionowej i w tej samej chwili pełne barw tornado przetoczyło się przez miejsce, gdzie przed chwilą leżał Madarame, nic nie robiąc sobie z publiki.

AND YOU'RE THE ONE FOR ME

— Jesteś szczęściarzem — wyrzucił z siebie z ulgą łysy, poklepując kolegę po plecach. — Dlatego trzymam z tobą, chociaż nosisz skarpety do sandałów.
— A nie dlatego, że ma uroda przyćmiewa nawet…
— To Ikari. — Minako przerwała te narcystyczne wywody z grobową miną.
— Ale Ikari… — zaczął Ichigo.
— Wiem, co z niej zostało. Tak, w takim stanie nie mogła żyć, a co dopiero walczyć, ale… — Dopiero teraz dostrzegła, że toczący się pojedynek to nie jedyne, co nagle im się ujawniło. — Urahara! Ty chuju! — Zaczęła prędko iść w jego stronę, a opuszczone pięści ruszały się w rytm tego marszu. — Coś ty z niej zrobił?! Jakieś cholerne zombie?! Natychmiast powiedz mi… Co? O co chodzi? — Pozbawiona wyrazu twarz Kisuke przeraziła ją jeszcze bardziej. I fakt, że nie próbował przed nią uciekać. Tylko tak stał i się patrzył, i pozwalał sobą potrząsać. — Natychmiast gadaj, co żeś zrobił.
— To nie ja. — Urahara powoli pokręcił głową.
— Jak nie ty, wiem, że to ty ją zabrałeś, to ty… I ty! — wycelowała palcem w stojącego obok Renji’ego. — Wynieśliście ją z pola bitwy i…
— Nie chodzi o Ikari — odezwał się Renji. Jego brązowe, zwykle wesołe oczy, były szeroko otwarte i pełne niedowierzania. Minako podążyła za jego wzrokiem.
— A o kogo… — Zobaczyła stojącego przed tronem Aizena, który zdawał się być niezadowolony, że to nie na niego zwracano teraz uwagę.
— Bardzo mi przykro, Minako.
— Co? Dlaczego? I dlaczego Aizen… Czy on już kogoś zamordował, że ma takie uwalone ciuszki, czy mu się wybielacz skończył? — Minako parsknęła, choć i jej z jakiegoś powodu coś grzęzło w gardle. Wymuszony żart, na który się wysiliła, miał rozładować napięcie, ale tego nie zrobił. Nagle poczuła, że musi znaleźć się na szczycie tych schodów.
— Nie! Zaczekaj. — Abarai próbował ją powstrzymać. — I tak już mu nie pomożesz, a do Aizena lepiej się nie zbliżać.
— Mu? — Minako marszczyła brwi. — Komu…?
Nie dostała żadnej odpowiedzi. Obaj Shinigami milczeli.
— Komu, Kisuke! — wrzasnęła, a echo jej krzyku odbiło się od marmurowych ścian.
Na chwilę wszystko zamarło, wszystko się uciszyło. Nawet zajęta tylko sobą i gorejącą walką dwójka zrobiła sobie przerwę.
— Minako… — Urahara nabrał głęboko powietrza. — Kiedy ostatni raz byłaś w Hueco Mundo…
— …robiono mi tu rzeczy, o których nie chcę rozmawiać — ucięła.
— Tak. Ale… — Mimo ostrzegawczego spojrzenia Shinigami, Urahara kontynuował. — Te eksperymenty doprowadziły do tego, że… Pobrano ci komórki.
— No i? Jakie komórki?
— Takie, z których tworzy się nowe życie. — Enigmatyczne tłumaczenia Urahary niewiele wyjaśniały. — Minako, ty miałaś syna.
Cisza dzwoniła w uszach.
— Nie? — odpowiedziała Minako. — Chyba wiedziałabym, gdyby… — Przestała mówić. Wiedziałaby? Była nieświadoma większości tego, co się z nią działo, gdy tu przebywała. Dlatego musiała sprawdzić, przekonać się, czy to może być prawda.
Wyrwała się Renji’emu i wbiegła po schodach. Prędko, jakby brała udział w zawodach. Groza w niej narastała, chociaż nie miała pojęcia, co zobaczy. I na pewno nie była na to gotowa.
Widok niedużego, rozciągniętego na posadzce ciałka, które wyglądało jak kopia jej brata w tym wieku, wstrząsnął nią całą. Utrata czegoś, czego istnienia do tej pory nie była nawet świadoma, zaczęła wypełnić ją smutkiem, który mkną jak woda przez obluzowaną w tamie śluzę. I tak jak woda koryta rzek, smutek ten rozsadzał jej serce. Nie miała pojęcia, jak to jest możliwe i dlaczego nie poznała go za życia. Dlaczego jej to odebrano. Wszystko, co wiedziała, to ze straciła coś, za czym będzie tęsknić wiecznie. Z wahaniem wyciągnęła rękę, dotykając jeszcze ciepłej twarzy chłopczyka, wodząc po niej palcem. Musiała ją zapamiętać. A żeby to zrobić, najpierw musiała ją poznać. Szybko, zanim ją i to przeklęte miejsce też pochłonie ciemność.

THIS ROOM SO DARK

______________________




CD. ZA DOSŁOWNIE CHWILĘ