niedziela, 15 marca 2020

21. ŻEBRAK I KRÓL (cz. 2)


Hey. Chciałam to zrobić szybciej, ale dzień pokrzyżował mi plany. Tak czy srak, to chyba dobre miejsce, żeby w końcu złożyć Ci życzenia. Nie będą długie. Życzę Ci, żeby Twoja droga była mniej kręta, mniej wyboista, żeby rosło na jej obrzeżach mnóstwo Sylleblossom, ale żebyś spotykała na niej tak oddanych ludzi, jak Aomine cyckom. Nie bój się z niej zbaczać, badaj interesujące szlaki, ale zawsze na nią wracaj, bo ta droga biegnie równolegle do mojej. Choćby waliły się na nią drzewa, choćby staczały się kamienie, drogę tę zawsze pokonasz z towarzyszem u boku. Będę nim ja, moje dzieci, mój pies, twój przyszły Kise, twoja cała rodzina. Miej to na uwadze, gdy zapada noc i zaczyna ci się wydawać, że jesteś samotna. Nie jesteś. Nie dopóki Grimmjow ma zęby na ryju a nie ryj na zębach, nie dopóki tu jestem. Dlatego idź swoją drogą odważnie i idź swoją drogą pełna nadziei i marzeń. Idź. Bez końca.

Ta Droga jest dla Ciebie.

______________________


Niebo było barwy dynamitu. Ciągnęło się jak guma do żucia, aż po zionący krwawą łuną horyzont, szarpane na strzępy przez rozbłyski najróżniejszych kolorów, grtzących się ze sobą niczym wściekłe psy, próbujące się zdominować.
Kolor niebieski tu nie pasował. Nie na tle dogasającej wojny. Nie wśród łanów dziko rosnących pędów bazylii. Ale tu występował, w nadmiarze. W różnych odcieniach. Targany wiatrem, który nie powinien tu wiać.
Stała ze spuszczoną głową, jakby przed nim odpowiadała. Jakby to była jej wina, to wszystko. Te kolory, ta śmierć, cały ten zgiełk i burdel na zewnątrz. Jakby wiedziała, że przekroczyła granice, za którymi toczy się jak zaraza pustkowie pełne błędów i nienawiści. Pełne niedociągnięć.
I KNOW
On wysoko zadzierał podbródek, ale spoglądał w dół. Czekał, aż podniesie wzrok. Chciał spojrzeć jej w oczy, miał ochotę na skruchę. Na uległość i wyższość, którą zamierzał okazać. Ignorował szumy sumienia, liczyła się tylko siła. To ona zabierała głos.
I CAN HEAR
Ikari w końcu spojrzała na swojego rywala. Grimmjow bez wątpienia nim był. Był też kimś więcej.
— Mógłbyś się już ze mnie wyciągnąć? — zapytała, przecinając coraz gęstszą ciszę, od której mogła rozboleć głowa. — To nie jest przyjemne. To, że tu jesteś.
Błysk kłów i dzikich ślepi.
— Zabawne. Kiedyś mówiłaś inaczej.
— Kiedyś wiedziałeś, gdzie pchać Panterę, a gdzie te brudne łapy.
Błysk zgasł.
— Mogę wyrwać ci serce i zgnieść je w dłoni jak nadgnite warzywo.
— Racja — zgodziła się. — Więc czemu tego nie zrobisz?
IT'S NOT SAID BUT IT'S ALL TOO CLEAR
Grimmjow jeszcze nigdy nie był taki poważny.
— Bo mam lepszy pomysł — zdradził. — Zamiast serca, wyrwę z ciebie coś innego. — Chwycił mocno ukorzenione pędy bazylii.
TRY TO TAKE WHAT YOU NEED
— Nie radzę.
Wyłonił się zza pleców mężczyzny, kolorowy i pewny siebie. I całkiem ludzki jak na coś, co ostatnio miało dwa metry wzrostu, rogi, szpony i kupę piór oraz gęste tęczowe futro. Wyglądał teraz na średniego wzrostu chłopaka, który zerwał się z ostatniej lekcji w liceum, żeby pograć z kolegami w LoLa. Tylko zakończony pędzlem ogon pozostał taki sam. Trzasnął w powietrzu jak bicz, próbując opleść szyję mężczyzny. Ale Grimmjow stał już u boku kobiety i patrzył w pełne barw ślepia z wyższością.
— Jesteś ostatnim śmieciem, od którego spodziewałbym się jakiejś rady.
Kirai cmoknął z niezadowoleniem.
— Śmieciem — powtórzył, krzywiąc usta. — Wiesz, na twoim miejscu uważałbym na słowa. — Jego oczy wciąż zmieniały kolory. Były żółte, łososiowe i soczyście różowe. Patrzyły spod strzechy włosów we wszystkich kolorach tęczy. Pozostały podkrążone, współgrały z grymasem ust i grasującymi za nimi kłami.
— Bo? — Kobaltowe przypominały wąskie szparki, w których czyhało coś niedobrego.
— Bo teraz ja tu rządzę. To mój dom.
Grimmjow zaśmiał się krótko, drapieżnie.
— Ta? To idź wyrzucić śmieci — warknął, obserwując uważnie stojącego przed nim w wyluzowanej pozie Kiraiego. — No już — podżegał. — Wypierdalaj.
Kirai wciąż stał pewnie wyprostowany i nie zamierzał nigdzie się ruszać. Tylko jego rozszerzone nozdrza zdradzały, że jest wściekły.
I'M NOT LEAVING NO I'M NOT LEAVING
— Nie możesz kazać mi odejść — syknął, starając się nad sobą panować. — Nie masz nade mną żadnej władzy, nieważne, za kogo się podajesz.
— To dlaczego tak się boisz, tasiemcu? — Grimmjow nie ustępował. Jego głos był gniewny, głęboki. Przekonujący. Wyszedł o krok przed Ikari, dłonie zaciskał w pięści.
— Nie boję się! Nie możesz nic mi zrobić. 
Espada prychnął, zawahał się. Prawdę mówiąc, miał nadzieję, że samym faktem pojawienia się wśród pędów dzikiej bazylii, która jak bluszcz zajęła całe to miejsce, wywoła większe wrażenie. Już to powinno skłonić Kiraiego do refleksji nad tym, co się może wydarzyć. Nie wiedział jednak, nie był pewien, czy rzeczywiście ma tu władzę nad kimś, kto nie uznaje go za króla. Na szczęście była to tylko jedna z dwóch istot zamieszkujących ten wewnętrzny świat. A on wciąż należał do niej.
— Mogę zrobić to.
Jego pięści się rozluźniły, palce wyprostowały. Zadrżały, a w ślad za nimi zadygotała ziemia. Rozstępowała się, pomału, ale wytrwale pochłaniając zieleń. Niebo nad nimi zaczęło się kruszyć. Horyzont łamać. Ikari rozpadać.
LOOK AT YOU
— NIE! — Kirai skoczył przed siebie, znów był Pustym o parze skrzydeł i zabójczych szponach, gotów do ataku. — NIE ZROBISZ TEGO! NIE ZNISZCZYSZ TEGO ŚWIATA! — Wylądował chwiejnie na łapach, które zatrzęsły się pod jego ciężarem.
— Zniszczę wszystko, bez wyjątku. — Na czole Arrancara wystąpiły kropelki potu.
— JĄ TEŻ?!
Zerknął pospiesznie w stronę Ikari. Gniewny wyraz wykrzywiający jego twarz a moment złagodniał. Ikari nic nie mówiła. Tylko patrzyła mu prosto w oczy, w zastanowieniu. Płatki skóry odpadały z jej twarzy i rąk jak puzzle ze złożonej układanki.
LOOK AT WHAT YOU MAKE ME DO
— ROZSYPIE SIĘ! NA TWOICH OCZACH!
Grimmjow syknął, znów obserwował wroga.
— Chcesz zagrać mi na emocjach?! MI?! Sam czujesz jedynie nienawiść, myślisz, że ja jestem inny?
Kirai, wielka kolorowa bestia, szeroko otwierał ślepia, kołysał łbem, jego spojrzenie pulsowało. Hipnotyzowało. Grimmjow wiedział, o czym teraz myśli.

Patrzy na Uraharę, coraz bardziej nie podoba mu się wyraz twarzy byłego kapitana Gotei.
— Powiedz mi, z kim ty właściwie trzymasz, co? — pyta, zakładając łapy na ramiona. — Układasz się ze mną, układasz się z Kiraim, jest jeszcze Seireitei… Po czyjej ty jesteś stronie?
— Po stronie prawdy. — Urahara lekko odchyla rondo swojego kapelusza. — Lubię się nią dzielić. Powinieneś mi podziękować, bo właśnie odkryłem tu nowe źródło twojej siły.
— Co? — prycha, sceptyczny, choć zainteresowany. — Niby jakie?
— Ten eksperyment ma dwa wyniki — tłumaczy kapelusznik. — Kiedy tobie coś groziło, Ikari wymusiła na Pustym, żeby się wycofał, ale zanim to się stało… Nie dziwi cię, że uwolniłeś się akurat w momencie, w którym Kirai zaczął świrować, narażając swoją żywicielkę?

— Myślisz, że to mnie powstrzyma? — Zacisnął dłonie. Niebo pękło na pół, szczeliny świata otwierały się jak wygłodniałe paszcze. — Że pozwolę ci uciec?
HE'S NOT LEAVING HOPE HE'S NOT LEAVING
Nie czekał na odpowiedź.
— Wiesz, że już nie wygrasz, wiesz dlaczego. I masz już plan, co?! — Kropelki śliny bryznęły z jego ust, gdy podniósł głos. — Po prostu dasz nogę. Liczysz, że zaszyjesz się gdzieś, gdzie cię nie znajdę, że jest takie miejsce. — Oddychał coraz płycej, koncentrując się na destrukcji. — Nie. Nie ma. Skończymy to tu i teraz. — Popatrzył na Ikari. — Zabierzesz go ze sobą.
Ikari wciąż milczała. Zdawała się zmartwiona. Jakby już nieobecna.
— Wiem, co robię. — Grimmjow zacisnął zęby. Wyciągnął do niej rękę. — Pójdziesz ze mną.
I'M HERE THERE'S NO NEED TO BE SCARED OF ME
Ikari stała nieruchomo. Blada, ale to było najmniejsze z jej zmartwień.
— No już! — Dlaczego ona się wahała?! — Posłuchaj. Byłem panterą, przetrwałem na pustyni. Teraz jestem tutaj. I ty też tu będziesz. — Wciąż wyciągał dłoń. — Zabiorę cię stąd i zaczniesz od nowa, od początku, w Hueco Mundo, nie jakimś śmierdzącym Mieście Dusz. Mogę to zrobić. — Czemu ona nie chce złapać jego cholernej ręki?! — Zaufaj mi, Ikari  warknął  ten jeden cholerny raz. 
— Grimmjow. — Kobieta zdawała się roztargniona. Przejęta czymś nieadekwatnym do sytuacji. — Ja nie mogę stąd odejść.
— Nie pierdol — warczał król. — Możesz i zrobisz to.
— Nie. Nie mogę.
— Bo?! 
Nie odpowiadała. Jak miała to zrobić? Widziała jego dłoń, tak blisko, ale widziała też Szóstego Espadę, który odchodził, zostawiał ją w rozpadającym się świecie. Na zawsze.
TRUST ME WHEN I SAY STAY HERE
— Odpowiedz mi, Ikari.
Rozejrzała się niepewnie, ignorując dryfujące w powietrzu szczątki. Zatrzymała spojrzenie na Kiraim. On też zdawał się być zaciekawiony jej odpowiedzią. I zdziwiony. Może spodziewał się, że jednak znajdzie w niej sojusznika. Niewiele zdołał wyczytać z jej twarzy. Ikari skrzywiła się do niego nieznaczenie i przeniosła wzrok z powrotem na Espadę. Wydawała się dziwnie spokojna. Może od tego wszystkiego pojebało jej się w główce. To tłumaczyłoby zaburzoną ocenę sytuacji.
— Posłuchaj, Grimmjow. — To też.
Ale ku coraz większemu zdziwieniu Kiraiego, Espada słuchał. Zmarszczył jeszcze mocniej swoje i tak ciągle zmarszczone brwi i chyba rzeczywiście starał się nadsłuchiwać. Skonsternowanemu Pustemu nie pozostało nic innego, jak również się wyciszyć i spróbować rozróżnić szum traw i łoskot spadającego nieba, od… odległego echa. Cichutkiego, na który jeszcze długo nie zwróciłby uwagi. Ale niepokojącego, jak dobiegające z serca dżungli bębnienie tam-tamów.
THE TENSION THAT IT BRINGS
Grimmjow patrzył w horyzont.
— Tu jest ktoś jeszcze — stwierdził i opuścił rękę. Popatrzył na nią po raz ostatni. A potem Ikari oglądała już tylko jego plecy. Grimmjow natychmiast się wycofał.
Świat wracał na swoje miejsce.





Świat tąpnął. Choć stopy króla nie oderwały się od podłoża, odczuł siłę grawitacji, jakby nagle obciążono go dwukrotnością własnej wagi. Przed sobą widział tęczowe oczy, a w nich zrozumienie.
Przerażenie też.
Potwór dyszał mu w twarz jeszcze kilka sekund, a gdy Grimmjow wyciągnął katanę z jego znamienia, zatrzepotał skrzydłami. Wycofał się, chwiejnie, jakby nieco oszołomiony i rzucił się do ucieczki jak zraniona bestia, która już wie, że nie wygra starcia.
— Zwiewa! — wrzasnął ktoś przy uchu Espady, a on skrzywił się na wysoki dźwięk. — Zrób coś, bo ucieknie!
— Przestań się drzeć — mruknął mężczyzna, przeciągając się leniwie jak po długiej drzemce i rozejrzał się dookoła. Biel ścian raziła go w oczy. Czerwień plam pod stopami koiła ból.
— Hm — mruczał raz za razem, ignorując wyrywającą się Minako, którą Urahara powstrzymywał przed zrobieniem czegoś głupiego (np. trzepnięciem w łeb Espady, który właśnie odkrył drugi etap ressurection i pognaniem na pustynie, gdzie wciąż roiło się od Pustych gotowych na każde jego skinienie), w końcu zapytał: — Długo mnie nie było? 
— Jakiś kwadrans — odpowiedział Urahara, trzymając rudowłosa za kosode.
— Kurwa. — Przez twarz Arrancara przemknął cień refleksji. — Prawie ich pozabijałem.
THE SECONDS YOU COULD KILL
 Odetchnął, nabierając powietrza, zerknął na Urahare, na skruszone mury Las Noches, na tron, który wreszcie należał do niego. Szybko jednak wrócił spojrzeniem, które tym razem było ostre i podejrzliwe, do Urahary. — Wiedziałeś?
Urahara się zawahał.
— Podejrzewałem — przyznał. — Ale nigdy nie zapytałem. Chyba bałem się tego, co mogę usłyszeć.
— Tch. — Grimmjow odwrócił wzrok. — Mięczak.
— Ludzie, co wy robicie?! — wydzierała się w tym czasie Minako. — Łapcie tego skurwysyna!
— Wyluzuj. Ten skurwysyn sam tutaj wróci.
— A do tego czasu pozwolisz mu dewastować ciało Ikari? — Urahara poprawił przekrzywiony na głowie kapelusz.
— Do tego czasu będę miał na niego oko — odpowiedział spokojnie Grimmjow. — Doprowadziłeś ją już do takiego stanu, że gorzej nie będzie.
— No cóż. Ciężko się nie zgodzić.
— Obaj jesteście temu winni! — Minako wciąż nie posiadała się że złości, ale skupiła ją na Espadzie. — Ty i ta twoja destrukcja! Cholerni Arrancarzy! Ikari była dla ciebie niczym innym jak zwierzyną, raz chciałeś ją złapać, innym razem tylko gonić! Namieszałeś jej w życiu i oto do czego to doprowadziło! — Ślady krwi u ich stop mówiły same za siebie. — Mogłeś ją zatrzymać, wiem jak to odkręcić, ale ty znów pozwalasz jej uciec! Zastanów się, czego ty w końcu, do diabła, chcesz, Grimmjow!
Grimmjow, mimo tej tyrady, którą jeszcze niedawno urwałby za pomocą cero, wydawał się podejrzanie zadowolony.
THERE'S NO NEED TO BE SCARED OF ME
— Chcę mieć syna — odpowiedział szczerze na retorycznie postawione pytanie. — Chcę mieć następcę tronu.


______________________


KONIEC.

piątek, 6 marca 2020

21. WOJNA I ŚMIECH (cz.1)


Las Noches runęło.
Tak mu się wydawało, kiedy Kirai/Ikari rzucili się na niego i przywalił niebieskim łbem o mury własnego zamku. Przez moment wszystko się przewracało. Potrząsnął głową, raz i drugi, ale wciąż był zamroczony, gdy objęły go kolory. Zdołał odepchnąć od siebie ten barwny twór i stanąć w lekkim rozkroku, mocno zapierając się nogami, ale ziemia wciąż się kołysała. Wrócił do swojej męskiej postaci, lecz choć do tej pory Ikari postępowała analogicznie – jakby chciała, by walka toczyła się na równych zasadach lub może utrzymywanie uwolnionej formy ją trudziło i naprawdę potrzebowała odpoczynku – tym razem tego nie uczyniła. Wciąż stała przed nim jako Pusty, rozkładając gotowe do walki skrzydła.
— Co rrrobisz? — warknął, nabierając złych przeczuć. — Ikari?
Śmiech, który mu odpowiedział, nie spodobał mu się. Ani fakt, że jej wygląd się zmieniał. Jakby dopełniał, coraz bardziej deformując jej ciało. Była wyższa. Większa. Ze skrzydłami, które coraz bardziej przypominały szpony, łapami zamiast nóg. Ubrana w pióra i wszystkie odcienie tęczy. Jakby urwała się z jakiejś maskarady. Szczerzyła do niego rzędy spiczastych kłów, a z maski otaczającej pusty oczodół odchodziły kolorowe, kościane promienie. W czerni, w otworze w kształcie migdała, kotłowały się barwy. Pozostałe oko również co rusz zmieniało kolor. Chabrowe włosy przypominały nastroszoną sierść, brudną i matową.
— Już nie uciekam — odrzekła i skoczyła. Złapała Arrancara w mocne objęcia i przewróciła. Oboje przetoczyli się po zimnym marmurze, demon nie wypuszczał z objęć szarpiącego się mężczyzny.
— Sprawię, że jeszcze zamarzysz o ucieczce! — Espada znalazł się na górze i uniósł pięść. Kobaltowe oczy były dzikie i pełne gniewu. Lecz gdy się odchylił, w jego pierś wbiły się szpony. Sploty mięśni pod kolorowym futrem naprężyły się i odepchnęły napastnika, posyłając go wprost pod nogi porucznika Szóstego Oddziału.
— Widzę, że świetnie sobie radzisz — zakpił Renji, patrząc z góry wprost w kobaltowe oczy. Jego broń, Zabimaru, już w uwolnionej formie spoczywała na ramieniu Shinigami. — Chyba przyda ci się pomoc. — Wyciągnął miecz przed siebie, widząc zbliżające się szpony, które zamiast na nim, zacisnęły się na ostrzu. Pusty zaskrzeczał piskliwie, puścił miecz i odskoczył, wodząc wściekłym spojrzeniem od jednego do drugiego mężczyzny, bulgocząc ze złości.
— No dobra — kolorowe ślepia zrobiły się wściekle czerwone — chodźcie. Dam radę wam obu.
COME OUT PLAY YOUR HEARTS
Renji prychnął, przyglądając się temu, co zostało z Ikari. Stał przed nim jednooki potwór z wylotową dziurą w klatce piersiowej, który profanował ciało Shinigami. Ten sam, z którym miał rachunki do wyrównania.
— Żryj to! — wrzasnął, rzucając się na niego z bronią. — Zawyj, Zabimaru! — Jego miecz, zbudowany z molekuł, stał się elastyczny, oplatając ciało przeciwnika. Ale skrzydła się rozpostarły. Mięsiste, coraz silniejsze. Zaszumiały jak targany wichurą las, rozrywając Zabimaru. Jego części rozsypały się po całej sali tronowej. Renji patrzył na to szeroko otwartymi oczami, a Pusty już sięgał ku niemu pierzastą łapą.
— Jesteś bezużyteczny! — Grimmjow odtrącił Abaraia, przyjmując na siebie cios. Pióra zderzyły się z pazurami pantery.
— Desga…
— Nie.
Pióra rozdarły pysk pantery.
Tym razem to skowyt króla potoczył się po zamku. Espada przykładał podobne łapom dłonie do twarzy. Spomiędzy nich kapała krew.
— Jebany... — sapał, tłumiąc swój głos. — Ty jebany — opuścił ręce; przez całą jego twarz przebiegały po skosie trzy rozdarcia — chuju.
Rozłożył ramiona, gotów kontratakować, ale Kirai jeszcze nie skończył. Grimmjow dostrzegł to na chwilę, nim wszystkie kolory zlały się w jeden. Jego źrenice nienaturalnie się zwężały, gdy patrzył, jak siedem długich, mięsistych piór nakłada się na siebie, fiolet na fiolet, zieleń na zieleń, kolor na kolor. Wiedział, co to oznacza.
— Spierdalaj — warknął do Renjiego i sam, korzystając z shunpo, usunął się z drogi.
— Co? — Renji wciąż marszczył brwi, przyglądając się temu, co się dzieje. Poświata nałożonych na siebie kolorów skumulowała się, kłębiąc i emanując coraz jaśniejszym blaskiem. Kiedy uformowały się w wiązkę białego światła, było za późno.
Cero pomknęło w stronę porucznika, który zdążył jedynie odrzucić pozostałości miecz, by złożyć dłonie w znak ochronny. Energia uderzyła prosto w jego tarczę, która częściowo zniwelowała atak, a częściowo go odbiła. Renji nie ustał. Cero pomknęło we wszystkie strony, krusząc mury zamku. Jedna z wiązek osmoliła błękitne włosy Espady, który przyglądał się tej manifestacji siły z rosnącym niepokojem, ale i zainteresowaniem. Zdawało się, że Kirai z minuty na minutę nabierał siły. Mimo że był ciekaw, jak daleko mogło to zajść, wiedział, że musi to powstrzymać. I chyba już wpadł na pewien pomysł.

— To był tylko taki twój pieprzony eksperyment, co? — Grimmjow łypie na Uraharę spode łba. Nie podoba mu się, że stary pierdolec zamknął go wraz z poddaną hollowifikacji Shinigami tylko po to, żeby sprawdzić, jak zareagują na sytuacje zagrożenia.
— Och, bardzo surowa nazwa, ale… — Urahara unika jego wzroku, tak jak i odpowiedzi, jednak Grimmjow nie ustępuje. Jego spojrzenie tnie jak żyletka. — Tak.
— Kirai… Ten jebaniec zranił ją na twoje polecenie?
— Uciąłem sobie z nim małą pogawędkę, zanim wsadziłem cię tu razem z Ikari. Chyba nie masz mi za złe? — Urahara wykonuje młynka kciukami, jakby zwierzał się Espadzie z czasów młodości, a nie tłumaczył swoją intrygę. — On też był ciekawy efektu, a sam musisz przyznać, że chyba było warto dowiedzieć się tego wszystkiego.
— Niby czego wszystkiego? — Grimmjow jest coraz bardziej zirytowany.
— Może jednak nie ewoluowałeś tak bardzo, jak mi się wydawało… Tego, że Ikari wciąż ma przewagę nad Kiraim, jeśli tylko ma dogodne warunki, by go pokonać. Czyli… Wystarczy, że komuś na kim jej zależy będzie grozić niebezpieczeństwo. Nie wiemy w jakim stopniu i na kim jej zależy, zwłaszcza teraz, ale jest szansa, że taki zabieg w przyszłości znów odniesie skutek.

Szósty Espada miał swój styl. I nie chodziło tylko to, że nosił się w białej, ostatnio zjeżdżającej z dupy (za dużo stresu kosztowało go parę kilogramów, ale Ichigo już mu zamówił w sieci nowe – dla odmiany czarne – portki) hakamie i zdecydowanie za krótkiej kurtce, w której się nawet nie dopinał, ale kto Arrancarnowi wytłumaczy, że to nie jego rozmiar. Szósty Espada preferował czysty i ostry styl walki. Jeden na jednego, z pełną manifestacją mocy. Na maxa. Na śmierć i życie. Jeśli z walki wychodził żyw więcej niż jeden uczestnik, to znaczyło, że walka nie była dobra. A Grimmjow kochał walkę i dokładał wszelkich starań, by zawsze padały trupy. Wiedział jednak, że nie zawsze trzeba wygrywać, żeby zostać zwycięzcą. Czasem wystarczy, że inni przegrają. Dlatego sporadycznie posuwał się do podstępu.
Gdyby Kirai był po prostu wałęsającym się po okolicy Pustym, któremu się wydaje, że jego miejsce w hierarchii jest jakoś wyżej niż w rzeczywistości, Grimmjow poświeciłby mu tyle czasu, ile wymagałoby porządne skopanie tego pierzastego tyłka. Ale teraz czuł, że czas się kurczy, że z każdą sekundą ten skurwiel pokonuje jakiś nieodwracalny dystans. Dlatego musiał wybrać mniej konwencjonalne środki. Nawet jeśli będzie musiał wyciągnąć rękę do czegoś tak niegodnego zlizywać piach z jego butów jak Renji Abarai.
— Eee… Dzięki? — Renji ostrożnie chwycił szorstką dłoń Espady, a ten szarpnięciem postawił go na nogi. — Ostatnio cię nie poznaję, sta… — Grimmjow znów zmienił postać. Błękitne włosy rozsypały się w nieładzie. W dłoni lśniło ostrze Pantery, a w oczach coś niepokojącego. — …ry. — Końcówkę tego słowa Renji wypluł wraz z krwią, gdy Pantera gładko wjechała w jego trzewia. — Nie zrobiłeś tego… — Z ust porucznika kapała krew.
— A czy to nie jest do mnie podobne bardziej? — prychnął Grimmjow, wyszarpując katanę. Złapał Renji’ego za ramię i z powrotem cisnął na posadzkę.
— Co ty… — Kirai obserwował to wszystko, przyczajony, zgarbiony, opierając rozłożyste skrzydła na podłodze. Kołysał rogatym łbem na boki, jak pies zastanawiający się, czy podejść do ofiarowanej mu kości. — Co ty sobie myślisz, że... Że co robisz? — Jego oczy zmieniały kolor jak szalone. — To nic, nic. Nic, co robisz… CO TY ZROBIŁEŚ.
Grimmjow uniósł podbródek, wzmógł czujność, mocniej zacisnął spoconą dłoń na wyślizgującej się rękojeści. Pusty naprzeciw niego najwyraźniej walczył sam ze sobą, miotał się, syczał, prychał, aż w końcu – gdy Pantera po raz kolejny zgłębiła wnętrzności porucznika – przeraźliwie zawył.
— CO TY KURWA WYPRAWIASZ!
Grimmjow po raz trzeci uniósł ostrze.
— GRIMMJOW KURWA PRZESTAŃ CO TY ROBISZ!
Kirai odepchnął go skrzydłem, lecz było ono miękkie i puszyste, w niczym nie przypominało ostrzy.
— CO ZROBIŁEŚ…
— Tylko to, co musiał. — Renji przełknął zbierającą się w ustach krew. — I, ech, zrobiłbym to samo na jego miejscu. Gdybym tylko umiał przyznać, że ci na nim zależy.
Wielki kolorowy demon pochylał się nad nim, jego pióra drżały. Skrzydło delikatnie wsunęło się pod głowę porucznika, a kolory w oczach uspokoiły. Jakby wylosowały jeden, ten właściwy kolor.
AND TURN ON YOUR BRIGHT LIGHT FROM THE INSIDE NOW
— NIE TAK TO MIAŁO WYGLĄDAĆ. — Szkliste, cyjanowe oczy podniosły się na twarz Espady. — NIE TEGO CHCIAŁAM.
Grimmjow się zawahał. Opuścił Panterę. Opuścił ręce.
— Co mam zrobić. — Choć nie do końca brzmiało to jak pytanie, w rzeczywistości nim było. Grimmjow Jaegerjaquez, Szósty Espada, król Hueco Mundo, pytał o zdanie kobiety. A może nawet czekał na jej polecenie.
Pozwolenie.
— WIESZ CO. — Pusty głos toczył się echem, wypełniając salę tronową niepokojem. Filary drżały od stoczonych w pobliżu walk. Wojna, którą prowadzili, dobiegała końca.
— PRZEDEMNĄ JEST JUŻ TYLKO PRZEPAŚĆ. TEN KROK W TYŁ KOSZTUJE MNIE WIĘCEJ NIŻ COKOLWIEK INNEGO. DŁUGO NIE WYTRZYMAM.
Wokół nadgarstka Grimmjowa zacisnęły się pióra. Miększe, niż gdy wbijały się w jego plecy. Delikatne jak kobieca skóra. Kiedy Grimmjow na nie spojrzał, kolory zdały się bledsze. Przesunął wzrok w górę, zatrzymując go na dziurze Pustego, która zdawała się pulsować, kurczyć.
Odwrócił ją tak, by wciąż mogła widzieć Renji’ego, którego klatka piersiowa unosiła się coraz wolniej. Zacisnął dłoń na jej przedramieniu, mocno, by zatrzymać ją, kiedy zacznie się szarpać. Ikari mu na to pozwoliła. W drugiej ręce uniósł Panterę i wsunął ostrze w znamię, które wciąż się kurczyło.
I czekał.



LADY IN THE MIDNIGHT SUN
— Wystarczy. — Minako podniosła się i zachwiała. Stała przygarbiona, z opuszczonymi rękoma, a Aizen stał tuż za nią. — Dość.
— Wygląda na to, że wszystko zmierza ku końcowi — mężczyzna położył dłoń na jej ramieniu — tak jak sobie życzysz.
— Nie życzyłam sobie niczego takiego! — Minako strząsnęła jego dłoń i odsunęła się, prawie potykając o ciało Nezii. — Niczego takiego… — Znów patrzyła na martwe ciało chłopca. Wyglądała jak osoba na skraju załamania nerwowego. Fakt, że tam na dole Grimmjow właśnie zatapiał ostrze w ciałach jej przyjaciół, nie pomagał.
ROCKET SHIPS ONE BY ONE
— Nie. Już nikt więcej nie zginie… — Klęknęła, by zabrać katanę, którą zostawiła u boku Nezii, lecz gdy chciała ją podnieść, Aizen nadepnął na ostrze.
— Zostaw — polecił. — Zobaczmy, jak to się rozwinie. — Z zaciekawieniem spoglądał w dół, gdzie Ichigo próbował cucić nieprzytomnego Renji’ego, a dwójka z oddziału jedenastego rzucała się na Grimmjowa, który posyłał czerwone cero prosto w ich twarze. Obserwował rozdartego między tym wszystkim Uraharę i idącego w jego kierunku wolnym krokiem kapitana Kuchiki Byakuyę. Był ciekaw, co mu zaproponuje i czy to będzie coś więcej niż Senbonzakura.
— Gówno mnie to obchodzi! — Minako złapała za rękojeść drugą ręką i próbowała wyciągnąć broń spod buta Aizena. — Zjeżdżaj, dziadu! BANKAI!
Jej katana zalśniła i zaczęła się rozpływać. Dziewczynie w ręce pozostała sama rękojeść, z której teraz kapała woda, a każda z kropli wpadała do pozostałej po ostrzu kałuży. Jedna za drugą, rytmicznie. Jakby odmierzały czas.
Wszystko wokół znieruchomiało. Nikt się nie ruszał. Byakuya zamarł w półkroku, a cero Espady lśniło, nie dosięgając celu. Wszystko ustało, każdy ruch.
Prawie każdy.
Brązowe, zimne oczy wciąż uważnie śledziły poczynania Shinigami. Minako rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na Nezię i zbiegła po schodach. Dopiero na dole uświadomiła sobie, że słyszy kroki. Odwróciła się, sparaliżowana strachem.
— Jak…? — zapytała, patrząc na kroczącego w jej stronę Aizena. Ona i on byli jedynymi, którzy poruszali się wśród nieruchomych sylwetek.
— Moja droga — usta mężczyzny rozciągnął płaski, pozbawiony jakiejkolwiek wesołości uśmiech — ja wiem. — Widząc na jej twarzy niezrozumienie, uśmiechnął się inaczej, tym razem litościwie. — Wiem, że twój bankai nie ma takiej władzy, jaką się mu przypisuje. Być może jaką nawet ty mu przypisujesz… Nic na tym świecie nie ma władzy nad czasem.
AND ALL YOU HAVE IS TIME
 — Ale… — Minako zdawała się autentycznie zagubiona, jakby zdemaskowana. Teraz była tylko ona i on, zdrajca ich rasy, ojciec wszelkiego zła. Jeden na jednego. Wiedziała, że nie ma żadnych szans.
— Nie rozumiem… — To wymknęło się z jej ust zupełnie przypadkiem. Nie zamierzała przyznawać się przed wrogiem do swojej niekompetencji.
— Oczywiście. — Twarz Aizena zdawała się niemal dobroduszna, jakby gotów był wyczerpać całe pokłady swojej wspaniałomyślności. — To nie ty spędziłaś lata nad badaniem tego fenomenu. Ale ja tak. Dlatego wiem, że twój bankai to tylko iluzja zatrzymania czasu. Każdemu z nich się wydaje, że wszystko znieruchomiało i że oni sami również nie mogą się poruszyć. Iluzja i nieco siły sugestii… Tylko tyle.
— Czemu więc ty nie…?
— A ty? — odpowiedział pytaniem i znów się uśmiechnął. — Kiedy już znasz wyjaśnienie, dzięki któremu sztuczka działa, więcej nie dasz się nabrać, czyż nie?
Minako nie miała argumentów, bo odeprzeć to rozumowanie.
— Co teraz zamierzasz? — zapytała, pełna złych przeczuć. Dzięki niej wszyscy byli teraz bezbronni. Aizen mógłby zabić ich bez mniejszego problemu i spokojnie panować w Hueco Mundo. I byłaby to jej wina.
— Zamierzam odejść — odpowiedział Aizen. Zabrzmiało to niemal beztrosko, jakby zaraz miał zamiar podzielić się z nią planem na weekendową wycieczkę. — Hueco Mundo już mnie nie interesuje.
— Co? Dlaczego? — Minako oczywiście nie spodziewała się odpowiedzi; pytanie opuściło jej usta samo, dyktowane szczerym zdziwieniem.
— Cóż, są światy inne niż ten — odpowiedział zdawkowo Aizen. W jego oczach pojawił się nowy, niezgłębiony głód. — Tutaj już nic nie stanowi dla mnie wyzwania. — Co prawda zerknął w stronę Byakuyi, ale zdawało się, że oparł się pokusie, by spróbować walki z nim. — A ty zwiedzisz je ze mną.
Minako parsknęła krótkim śmiechem, jednak twarz Aizena pozostała poważna, więc zaśmiała się głośniej. Histerycznie.
— Bo? — wydusiła z siebie, gdy udało jej się opanować.
— Bo powiem ci, jak ją ocalić. — Aizen wskazywał Ikari. — To chyba dobra karta przetargowa, prawda?
Minako zacisnęła usta. Już nie było jej do śmiechu. Odruchowo spojrzała w stronę Urahary, którego pomysł ratowania Ikari doprowadził właśnie do tego bagna.
— Nie bój się, to coś, na co nie wpadł Kisuke.
Wydało jej się, że kapelusznik nieznacznie i przecząco kręci głową.
— No dobra. Mów — zaryzykowała. Nie miała nic do stracenia.
I Aizen mówił. I miało to sens. Tak oczywisty, że Minako chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu, że sama na to nie wpadła.
— Kiedy to wszystko się skończy — kontynuował Aizen — przyjdę po ciebie. A wtedy oddasz mi swój miecz.
Odwrócił się, kierując do wyjścia z sali.
— I duszę.
Mogła tylko patrzeć, jak odchodzi i zastanawiać, co z jej życiem zrobi kolejny układ. Teraz nie było czasu na opracowywanie planu. Minako upuściła rękojeść w głęboką kałużę, a po chwili wyciągnęła z niej swoją katanę. W całości.
Wszystko ruszyło. Cero chybiło o milimetry, Byakuya zatrzymał się, skonsternowany. A przynajmniej taki można było wysnuć wniosek w teorii, bo żaden mięsień na jego twarzy ani drgnął.
— Grimmjow, nie! — Minako uwiesiła się ramienia Espady. — Jest inny sposób!
Grimmjow wyciągnął Panterę, nim cokolwiek zaczęła pospiesznie wyjaśniać, nim dziura się zasklepiła, a ciało objęło ostrze, uszkadzając serce.
— No pewnie — przyznał, wyszczerzając kły w pełnym destruktywnych zamiarów śmiechu. — Wyrwę z niej to ścierwo gołymi rękami!
Zamiast ostrza Pantery, Espada zapakował łapę w pulsującą pustką dziurę.
SO USE YOUR BODY ON ME.
Oczy króla bladły. On też postanowił odwiedzić inny świat. I udowodnić, że ma nad nim władzę.