poniedziałek, 14 marca 2022

[10 lat od Zniszczenia Drogi] CZĘŚĆ CZWARTA: Nienawiść.

GNIEW

 

Już zapomniałam, jak to jest czuć ciężar Zabójcy w ręce. Jest niespodziewanie lekki. Idealny do cięcia dusz. Skuteczny w kaleczeniu ciał. Przełykam nerwowo, czuję napływający stres, którego rytmiczne fale rodzą się gdzieś w piersi i rozchodzą, uderzając w serce.

Co, jeśli nic się nie wydarzy?

Co, jeśli wydarzy się zbyt dużo?

Obracam broń w spoconych dłoniach. Czy pamiętam, jak to zrobić? Czy wystarczy komenda, by wyzwolić moc? Czy to będzie tak łatwe, czy to zawsze było łatwe?

Sięgam pamięcią wgłąb. Jak to było? Jak to było, gdy pierwszy raz uwalniałam zanpakuto?

 

Akademia obfitowała w młode dusze, gotowe poddać się szkoleniu, by zostać Shinigami, bogami śmierci. Wstąpić do Gotei, do jednego z trzynastu oddziałów i służyć, a w razie potrzeby oddać życie w obronie dusz, w walce przeciw Pustym, którzy je pożerali. Perspektywa niezbyt radosna, a jednak wszystkim nam zależy. Żeby być kimś. Opuścić ubogie warunki Rukongai i zamieszkać na Dworze.

Aby dostać tę szansę, trzeba wykazać się potencjałem. Szybciej niż inni opanować nowe umiejętności. A przede wszystkim przetrwać. I nauczyć się uwalniać swojego Zabójcę. Bez tego można zapomnieć o karierze na Dworze Czystych Dusz.

Ręce mi się trzęsły, gdy stałam w jednym rzędzie z resztą kadetów, a srogi głos mentora niósł się ponad naszymi głowami.

— Musicie wejść w swój świat, w świat waszego Zabójcy, poznać mieszkającą w nim duszę. Waszą duszę! A raczej jej fragment. Odbicie. Ono może przyjąć dowolny kształt i dowolną osobowość, ale to zawsze będzie odzwierciedlenie was samych. A teraz skupcie się, poznajcie imię Zabójcy i ustalcie komendę, na którą on zawsze odpowie! Teraz, wyciągnijcie miecze!

Jak jeden organizm, cała grupa obnażyła ostrza. Tak jak inni, wpatrywałam się w bliki światła, które odbijało żelazo i... Nic się nie działo. Nie miałam pojęcia, co zrobić, jak otworzyć wewnętrzny świat, do którego nie miałam klucza.

— Masz, właśnie że go masz! — ryczał mentor nad moją głową, gdy po dwóch godzinach doczekałam się tylko drżących dłoni, jak większość nas. — Musisz zagłębić się w sobie, wyciszyć, odnaleźć wejście.

Ale jak?!

 

Let the floods cross the distance in your eyes.

 

— Zamknij cholerne oczy! Wizualizuj. Skup się na mieczu. Poczekaj, aż cię zaprosi.

Nabrałam powietrza. Powoli go wypuszczałam, trąc palcami po nierównej powierzchni rękojeści. Nic się nie działo. Starałam się sobie wyobrazić kształt własnej duszy. Czy będzie podobna do mnie, jak siostra? A może składa się z tego, czego mi brakuje. Może wygląda tak, jak sama bym chciała. Jest wysoka, śniada, smukła. A może pozbawiona ludzkich kształtów?

— Nie twórz jej! Ona już ma kształt! Znajdź do niego drogę!

Kolejna godzina. Drżały mi już nie tylko ręce, ale i nogi. Napięte mięśnie bolały, po karku spływały strużki potu, wpadały za kołnierz, ubranie lepiło się do skóry. Niektórzy z uczniów wpadli w jakiś dziwny trans, ale większość, jak ja, nie miała pojęcia, dokąd to zmierza.

Rękojeść stawała się coraz mniej wygodna, przesunęłam dłonie wyżej, na skórze poczułam chłód klingi i ten chłód koił. Nie bacząc na możliwość skaleczenia, ostrożnie chwyciłam za ostrze. Przesunęłam opuszkami po gładkiej powierzchni w jedną i drugą stronę. Rytmicznie. Stal stawała się coraz bardziej podatna na dotyk. Mruczała zachęcająco. Gęstniała. Miękła. Gdy zanurzyłam w niej palce, pod powiekami wybuchła biel.

— Lubisz to, hm?

Otworzyłam oczy, zerkając na białego lwa, czułam wibracje, kiedy z gardła zwierzęcia wydobywał się pomruk aprobaty, gdy kolejny raz pogładziłam go po grzywie. Przyglądałam mu się uważnie. Był wielki. Większy od przeciętnego przedstawiciela swojego gatunku. Lew też zwrócił na mnie oczy. Lazurowe, płonące. Potrząsnął łbem, rozległ się metaliczny pogłos i dopiero wtedy dostrzegłam obrożę, do której przytroczony był fragment łańcucha oraz zerwane kajdany na jego łapach.

— A więc tak wygląda część mojej duszy?

Lew cicho zaryczał. Brzęknęły łańcuchy. Poczułam ich ciężar na własnych nadgarstkach. Poczułam lekkość zerwanych ogniw. Ich siłę.

— Czy masz jakieś imię?

Lew rozchylił nozdrza, parsknął.

„Shiraion”. To słowo pojawiło się w moich myślach.

— Shiraion — wypowiedziałam je na głos, kiwając głową i długo patrząc lwu w opalizujące, niebieskie oczy, aż znalazłam słowa.

— Skowycz, Shiraion.

Ocknęłam się na dźwięk własnego głosu. Napięte mięśnie wreszcie się rozluźniły, broń rozproszyła. Szeroko otwartymi oczami patrzyłam, jak na każdej mojej dłoni formują się długie, stalowe pazury.

— Imię Zabójcy… Shiraion. Przywołanie: „skowycz”. Forma po uwolnieniu… — Mentor oderwał wzrok od notesu, w którym zapisywał dane, by przyjrzeć się Shiraionowi. — Tekagi. — Zanotował i podniósł wzrok na moją twarz. — Dobra robota, Ikari. Opanowałaś uwolnienie.

 

Pamiętam. Wystarczy, że…

Nie.

Nie mogę już użyć tego przywołania.

Moja broń nie nazywa się Shiraion.

Już nie.

Odkąd wpuściłam do swojego świata Pustego, a on się w nim rozpanoszył.

 

— Kirai? — szepnęłam.

Pusty otworzył oczy.

— Jeśli mamy przeżyć, musimy go pokonać.

Chciałam zapytać, o kim mówi, ale wtedy horyzont zapłonął. Niebieskie języczki ognia strzeliły w górę, rozstępując się przed masywnymi lwimi łapami.

— Shiraion — powiedziałam cicho, z bólem, podziwiając go z daleka – białą grzywę, płonące niebieskie ślepia, dumnie wypiętą pierś. — Nie chcę tego robić.

— To twoja jedyna szansa. — Pusty machnął skrzydłem w stronę lwa. — Nie ma tu już miejsca dla nas obu. A beze mnie nie przetrwasz.

Wstałam, obserwując zbliżającego się ducha zanpakuto. Lew warczał, traktując mnie jak obcego. Jak Pustego. Ale wciąż był moją częścią. Jak miałam się na to zdobyć? Nie mogłabym. Nie znalazłabym siły.

 No chyba, że rozłożyłabym skrzydła, pomyślałam, szeleszcząc piórami, które porastały moje przedramiona. Nie byłam tym zaskoczona. Ja i Kirai od dawna stanowiliśmy jedność. Nie?

NIE GŁUPIA. JA TYLKO PRZEJMUJĘ TWOJE CIAŁO. DUSZĘ.

Moje myśli zalewały kolory.

Śmiech, chyba mój, ryki, chyba lwa. Białe futro pozlepiane krwią. Pióra, tnące jak ostrza. Prosto, między ślepia. Atak. Obrona. Atak. Cios. Skomlenie. Poddanie. Dobijanie.

Nie ma litości.

Nie mam jej wcale.

Nie mamy.

 

 

Oddycham ciężko, daję się zdominować emocjom. A one paraliżują. Co, jeśli teraz znów tak będzie, jeśli on mnie posiądzie. Ja chyba nie mam na to siły, nie mogę… Nie umiem…

Miażdż, Pantera — dobiega moich uszu i gwałtownie podrywam głowę. Grimmjow stoi z obnażonym mieczem w ręku, w momencie, kiedy wymawia własne przywołanie, broń się rozprasza, a on traci ludzkie kształty. Kontury jego postaci się zamazują, a gdy odzyskują ostrość, są dużo bardziej dzikie. Niebieska grzywa faluje, tocząc się przez kark na plecy, panterze uszy czujnie strzygą w powietrzu, a długie kły, pazury i łapy, na których Grimmjow stoi pewnie, dopełniają wizerunku drapieżnika i idealnie oddają naturę jego zanpakuto. Jego naturę. Tylko kobaltowe oczy patrzyły wciąż tak samo jak sprzed przemiany. Czujnie. Odważnie.

 

Give me reason, to fill this hole.

Connect the space between.

 

Grimmjow chyba próbuje dodać mi otuchy, rozumiem. Jeszcze nigdy nie zrobił czegoś takiego. A to działa. Jeśli on wierzy, że mam na tyle siły, to mam. On się nie myli w takich kwestiach. Łapię zanpakuto mocniej. Wiem, jakiego przywołania użyć. I robię to, bez względu na konsekwencje.

Nienawidź, Kirai.

 

Let it be enough to reach the truth that lies

across this new divide.

 

Czuję wibracje pod palcami, uderza mnie fala gorąca, ale blokuję przemianę.

Nie chcę.

Uczucie gorąca się wzmaga, ale stawiam mu opór. Mrowienie skóry postępuje, z przerażeniem patrzę, czy na jej wierzch nie przebijają się pióra, jednak nic takiego się nie dzieje.

Chcę porozmawiać.

Natarczywa, wymuszająca swoją wolę fala się cofa. Przechodzi mnie dreszcz, silny, jak elektryczny impuls. Włosy stają mi dęba, wrażenie obcej świadomości odchodzi. Szum, który narastał w mojej głowie, wyraźnie się wycisza.

Tylko po to, by za chwilę ryknąć mi wprost do ucha.

NO TO ZAPRASZAM.

Świat się wywraca. Ssanie w żołądku rozpiera wnętrzności i zostaję wciągnięta w świat, który kiedyś należał do mnie.

Ale czy dalej tak jest?

 

Choć nie wykonuję żadnego ruchu, impresja lądowania jest bardzo silna. Czuję, jakbym uderzyła stopami w twardy grunt, jakbym zeskoczyła z dużej wysokości. Kolana znoszą krótkotrwały ból i mogę wyprostować nogi. Unoszę głowę, rozglądam się po miejscu, w którym się znalazłam.

Nic tu nie wygląda znajomo.

 

There was nothing inside.

The memories left abandoned.

 

Kiedyś była tu łąka. Przepastna, bezkresna. Potem porosła ją bazylia. A kiedy byłam tu ostatnio, spalona, wysuszona ziemia, to było wszystko, co stanowiło krajobraz tej krainy. Teraz stoję na brudnym, nierówno ułożonym chodniku, a jedyna droga, którą wytycza, prowadzi do rozlatującej się speluny. Nie mając specjalnego wyboru, ruszam w jej stronę.

Drzwi skrzypią przeraźliwie, w powietrzu unosi się kurz, podświetlany przez wpadające brudnym oknem promienie. W kącie stoi stara szafa grająca, z której dobiega cicha muzykę. Oczywiście znam piosenkę. Oprócz dziennego światła, żadne inne nie rozświetla wnętrza. Cienie skradają się po ścianach i czają w zakamarkach. W knajpie jest pusto.

— Halo — wołam, ale zachrypnięty głos ledwo wydobywa się ze ściśniętego gardła. Odchrząkam i po prostu trzaskam drzwiami, żeby oznajmić swoje przybycie. Na zapleczu słychać jakiś ruch. Szuranie. Westchnięcie. Kroki.

Spodziewam się sporych gabarytów bestii, kręconych, czerwonych rogów, rozłożystych skrzydeł, piór we wszystkich odcieniach tęczy, barwnego futra, potężnych łap wykończonych zabójczymi szponami, długiego ogona. Zastanawiam się, jak zmieści się w drzwiach prowadzących na tyły baru. Ale kiedy te się otwierają, nie wiedziałabym na kogo patrzę, gdyby nie jedna wspólna cecha – kolory.

— Jesteś — wymrukuje bez entuzjazmu chłopak o włosach w siedmiu barwach. Czerwień przechodzi w pomarańcz, ta w żółć, żółć w zieleń, zieleń płynnie wpada w błękit, który zastępuje indygo i kończy w fiolecie. Rysy twarzy ma ostre, podbródek spiczasty, oczy skośne, brwi mocne, czarne, nos długi, prosty. Głos ma niski, przyjemny, mimo marudnego tonu.

— Kirai? — upewniam się, przyglądając mu się uważnie, na co on przewraca oczami, które zmieniają kolory. Kiedy skupia wzrok na mnie, są szare, co znaczy, że jest poirytowany.

— A kogo się tu spodziewałaś? — pyta opryskliwie, wciskając ręce w kieszeń czarnej bluzy. — Co, to za mało? — Bierze w palce kosmyk opadających na twarz włosów, a ja przecząco kręcę głową.

— Nie, poznaję cię, tylko…

WOLISZ MNIE TAKIEGO?

Znów słyszę go bezpośrednio w swojej głowie i widzę prawdziwą, górującą nade mną, demoniczną postać. Nie mam wątpliwości, którą wersję wolę.

— Nie, skądże — syczę, próbując zamknąć przed nim dostęp do swoich myśli. Nie wiem, czy mi się udaje, czy wraca do ludzkiej postaci z własnego wyboru.

— Czego tu szukasz? — Wrogie nastawienie każe mi przypuszczać, że nie dogadamy się tak łatwo, jak myślałam.

— Chcę… — zaczynam, ale Kirai wchodzi mi w słowo.

— Jasne, oczywiście! Czego innego mogłabyś chcieć! Ale wiesz co? — Jego oczy robią się jadowicie żółte. — NIC ode mnie nie dostaniesz.  Żadnej siły. Nie po tym, co ze mną zrobiłaś.

Zaciskam mocno usta, czując nagłe uderzenie złości.

— Co ja zrobiłam z tobą? — Krzywię się, rozszerzając nozdrza. — To ty pozbawiłeś mnie własnej woli, panowania nad ciałem, a na koniec próbowałeś dobrać się do mojej córki, zjebie!

Kirai nagle rozciąga usta w szerokim uśmiechu, jego oczy weseleją i mienią się jak złoto.

— Dobrze się razem bawiliśmy, co? — Otwarcie wybucha śmiechem, gdy ja zaczynam się wściekać i przeklinać go od najgorszych. — To chciałem zobaczyć — oznajmia, z uznaniem kiwając głową w odpowiedzi na moją wiązankę.  — Ale to nie oznacza, że ci wybaczam.

ty wybaczasz mi?! — biorę wdech, żeby wygarnąć mu, co jeszcze myślę, ale figlarny róż, grasujący, w jego ślepiach zdradza mi, że Kirai dobrze się bawi. Prowokuje. A ja jestem głupia, pozwalając na to. Ze świstem wypuszczam powietrze.

— Nigdy się nie zmienisz — wzdycham, opierając ręce na biodrach.

— A ty? Czy ty się zmieniłaś? — Kirai wychyla się przez kontuar, żeby lepiej mi się przyjrzeć. — Powinnaś. — Kolory tęczówek zmieniają się w szaleńczym tempie i zaczynają ciemnieć. — Jeśli chcesz się ze mną w końcu dogadać. — Jego głos brzmi jeszcze niżej, niczym warkot, a jego oczy stają się zupełnie czarne, takie, jak jego dusza. Kiedy nimi na mnie patrzy, nie mam żadnych wątpliwości. Kirai robi to, do czego został ochrzczony: nienawidzi. Wszystkich i wszystkiego.

 

There was nowhere to hide.

The ashes fell like snow.

 

— Masz rację — przyznaję, z trudem wytrzymując to smoliste spojrzenie. — Trochę się zmieniło.

— Czyżby? — Kirai świdruje mnie wzrokiem. W tej postaci mógłby uchodzić za postrzelonego nastolatka, ale ja widzę w nim jedynie potwora. Z którym chcę się sprzymierzyć. — Rzeczywiście… Widzę coś w twoich oczach — zgadza się, choć bardzo ostrożnie. — Coś więcej, niż gniew — zawiesza głos. — Chodzi o mnie? — powątpiewa. — Czy może ktoś inny zalazł ci za skórę jeszcze bardziej?

Fakt, że nie mogę powstrzymać drgnięcia, a może wyraz mojej twarzy, choć najpewniej dostęp do wybiórczych myśli – nie wiem, co sprawia, że Kirai czyta ze mnie jak z otwartej książki, mimo, że unikam jego spojrzenia.

— Ktoś cię skrzywdził. — Mruży oczy, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Ktoś, komu ufałaś.

— Nikomu nie ufałam bardziej — wyznaję cicho, zaciskając pięści. — Po tobie spodziewałam się wszystkiego, ale oni… — Przygryzam wargi do krwi. — Jak mogłam się tak pomylić… — szeptam, przerażona tym błędem, opuszkami palców muskając zaczerwienione usta.

— Porzucili cię — podsyca Kirai, delektując się uchodzącymi ze mnie emocjami. — Przestałaś być potrzebna, więc się ciebie pozbyli. — Nie odpowiadam, a on kontynuuje. Wie, że się nie myli. — Byłaś zbyt uciążliwa. Zbyt bezpośrednia. A przez to niebezpieczna.

— Potrzebowałam ich — wciąż mówię cicho, jakby opowiadanie o tym głośniej miało boleć jeszcze bardziej. — Czekałam. Czekałam tak długo… — Zagryzanie warg już nie pomaga. Czuję gromadzącą się na powierzchni oka taflę łez. — Ale nikt nie przyszedł. — Wstrzymywane emocje toczą się po policzku słoną strużką. — Olali mnie. Po prostu mnie olali. Jakbym nic nie znaczyła. Jak…

— Jak śmiecia — dobrotliwie podpowiada Kirai.

Mój podbródek się trzęsie.

 

And the ground caved in

between where we were standing.

 

— Nie rycz! — upomina mnie nagle Pusty. — Jakie to słabe, Ikari. Nie do tego cię stworzono. Weź się w garść i przestań się nad sobą rozczulać! Pomyśl, w co możesz to przekuć, pomyśl o sile, której pragniesz! Znajdź ten płomień! Dołącz w nim do mnie!

— Obiecali chronić moją córkę! — wyrzucam z siebie wszystko, co tak długo tłumiłam. — Złamali słowo. — Podnoszę wzrok, w którym coś wyraźnie podoba się Kiraiemu.

— Płoń!

— Mieliśmy tworzyć sojusz. — Paznokcie wbijają się w skórę. — A oni zostawili mnie w mieście Pustych bez wsparcia.

— Nawet kiedy byłaś…

Teraz to ja przewiduję, o co chce pytać Kirai.

— Nawet wtedy. — Biorę głęboki wdech, płuca płoną, pożera je gniew. 

— Pamiętam, jak mówili…

— Wszystko, co mówili, było nic nieznaczącym jebanym kłamstwem — nabieram tchu, dysząc, pocąc się ze wściekłości. — Pozbyli się mnie ze swojej społeczności, jakby te słowa nigdy nie padły. Jakbyn nigdy nie była jej częścią.

— Teraz. Popatrz na mnie. — Opanowany głos Kiraiego brzmi jak znad powierzchni, ledwo przebijając się przez gruby kokon moich uczuć. — POPATRZ NA MNIE!

Unoszę wzrok. Napotykam czarne jak smoła ślepia. Bezdenne. Kipiące. Po brzegi wypełnione nienawiścią.

— Powiem ci, czy widzę to, co chcę zobaczyć… — mruczy Kirai i długo, długo patrzy mi w oczy. Chce, żeby były takie jak jego.

I ja też tego chcę. Chcę przekuć w coś pożytecznego, w coś silnego bezradność, żal i…

— Ból — wyrokuje Kirai, nie do końca usatysfakcjonowanym tonem.

 

And your voice was all I heard
That I get what I deserve

 

— To widzę na pewno. Jest go tu całe mnóstwo. Ale czy pod nim kryje się coś gorętszego? — zawiesza głos, jego tęczówki bledną. — Być może. A jeśli jeszcze nie, to tylko kwestia czasu… — Uśmiecha się i łapie mnie za ramię. Wzdrygam się, pewna ukłucia bólu, ale to tylko ludzkie palce zaciskają się na mojej skórze. — Wiem, co z tym zrobić. Poprowadzę cię. Podłoże jest przygotowane znakomicie. — Uśmiech się poszerza. Przeradza w śmiech. — Zabawne, że akurat im powinienem za to dziękować. — Kirai trzyma się za brzuch, rozbawiony własnym wspomnieniem. — Ze wszystkich krzyczeli najgłośniej, jak to nigdy mi cię nie oddadzą!

Nie podzielam tej wesołości. Wciąż się trzęsę ze złości. Tak długo noszę w sobie cały ten syf, tak długo odtwarzam go w głowie, zadręczam, połykając łzy, a ten gniew nie słabnie. Za każdym razem, gdy daję mu się ponieść, wykańcza mnie coraz bardziej. Ale nie to jest w tym wszystkim najgorsze.

— Co? — Kirai też to widzi. — Jest coś jeszcze?

— Najgorsze, że mimo wszystko… Mimo tego, jak podle mnie potraktowała… — Łzy przeciskają się przez upośledzony kanalik pustego oczodołu i płyną prosto z pustki. — Tak cholernie mi ich brakuje. 

So give me reason,

to prove me wrong,

to wash this memory clean.

 

Mój głos odbija się od ścian. Brzmi jak skomlenie. Gardzę sobą za tą słabość, za to, że ciągle tli się we mnie coś, czego nie umiem zadeptać. Kiraiemu trochę rzednie mina. Jemu też się to nie podoba, ale zanim komentuje to w jakiś sposób, gdzieś za nami rozlega się łoskot. Podskakuję na ten dźwięk i oglądam się za siebie.

— Jest tu… Jest tu ktoś jeszcze? — pytam z niedowierzaniem, a Kirai w odpowiedzi niedbale wzrusza ramionami i odwraca wzrok. Ta reakcja wydaje mi się na tyle podejrzana, że muszę zbadać sprawę.

Odwracam się i uważnie przyglądam reszcie pomieszczenia. Jego druga część oddzielona jest łukiem i to w jego cieniu dostrzegam jakiś ruch.

Jak to możliwe, że ktoś jeszcze zamieszkuje wewnętrzny świat mój i Kiraiego?

Mimo palącej ciekawości, ostrożnie stawiam kroki. Podchodzę do łuku i zaglądam za ścianę.

Przy stoliku siedzi mężczyzna. Popija wodę ze szklanki. Hałas rozlega się, gdy ją odstawia, ale zdaję się, że dopiero teraz robi to w ten sposób, by zwrócić na siebie uwagę, a wcześniej wszystkiemu się przysłuchiwał. Jestem pewna zarówno, że widzę go po raz pierwszy, jak i tego, że dobrze się znamy. Niespiesznie staję naprzeciw niego.

Gęste białe włosy są sztywne, uniesione u nasady, opadają na bok, do mocnej linii szczęki, przesłaniając część twarzy, ale nie lazurowe oczy. Opadam na krzesło, przyglądając mu się z otwartymi ustami. Skrawek łańcucha, przytroczony do kajdanki, obejmującej jego nadgarstek, pobrzękuje, gdy znów sięga po szklankę, patrząc na mnie ozięble. Dłonie ma duże, silne, znika w nich cała szklanka. Jest barczysty i zapewne bardzo wysoki, choć nie tak łatwo to ocenić, gdy siedzi.

— Jak?! — wyduszam w końcu, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Przecież ty… Przecież ja… Jak. To niemożliwe.

 

In every loss, in every lie,

 in every truth that you'd deny

 

— On ci nie odpowie.

Kirai podchodzi do stolika i wymownym gestem przeciąga po szyi, podbródkiem wskazując na milczącego mężczyznę. Wpatruję się w niego, aż on wreszcie – z dezaprobatą się krzywiąc – nachyla się nieco, by trochę światła padło na jego twarz.  Przecinają ją blizny. Jedna sięga od kącika lewego oka, przez nos, aż do ust, druga, równoległa, znaczy czoło i przechodzi przez oko. Trzecia paskudnie szpeci szyję.

— Czy to — głos odrobinę mi się trzęsie — czy ja to zrobiłam?

— My. — Kirai litościwie współdzieli ze mną winę. — Ale i bez tego nie wiadomo, czy mógłby cokolwiek powiedzieć. Przecież nigdy tego nie robił.

Mężczyzna prycha gniewnie, rzucając Kiraiemu groźne spojrzenie.

Co za dupek. Powiedz mu, że jestem twoją częścią. Myśli, że nigdy nie zamieniliśmy słowa?

Na dźwięk jego głosu, który od zawsze wypełniał ten świat, ogarnia mnie wzruszenie.

— Shiraion. — Wyciągam przez stół rękę, ale on cofie swoją. Patrzy na mnie złowrogo. — Wybacz mi — proszę. — To był błąd. Nie chciałam. — Nie mówię, że Kirai mnie zmusił. To nie do końca prawda. Ale prawdą jest to, że naprawdę myliłam się, ufając niewłaściwym osobom.

 

And each regret, and each goodbye

was a mistake too great to hide.

Chciałaś mnie zabić.

Byłabym głupia, sądząc, że Shiraion od tak mi odpuści. Nie po czymś takim. Nazwanie tego pomyłką jest olbrzymim niedopowiedzeniem.

— Na szczęście mi się nie udało. — Nie mam nic na swoje wytłumaczenie. Bo jak wytłumaczyć coś takiego. Szaleństwem? Być może mnie dotknęło. — Ale… Jakim cudem?

Zanpakuto się regenerują. Nie wiedziałaś? Musisz sama się zabić, jeśli naprawdę chcesz się mnie pozbyć.

— Nie chcę. Przepraszam. — Opuszczam pokornie głowę.

— Czy możecie się nie zachowywać, jakby mnie tu nie było?! — Kirai się denerwuje, bo nie może słyszeć tego, co Shiraion przekazuje bezpośrednio mi.

— Dlaczego nie jest lwem? — pytam, ignorując jego humor.

— Bo tak i już. — Kirai się naburmusza. — Teraz ja ustalam tu zasady, a mi znudziły się zwierzęce kształty.

— Nie, Kirai. Teraz my, razem, ustalamy cokolwiek. — Mierzymy się na spojrzenia. — Inaczej znów skończysz w zamknięciu. Raz i drugi udało nam się zrobić z tobą porządek, więc nie łudź się, że tym razem będzie inaczej. Wiemy już, co robić. Grimmjow jest spuszczony ze smyczy. I, jak się orientujesz, ma całkiem sporo władzy na takimi jak ty.  Rozerwie cię na strzępy nawet razem ze mną, jeśli tylko pojawi się podejrzenie, że…

— Dobra! Zrozumiałem! — Kirai kapituluje, podnosi ręce. — Niech będzie po twojemu. Ale teraz już sobie idź. Oboje mamy cię na razie dość. — Macha na mnie ręką, wypraszając. Shiraion zerka na niego i niechętnie przyznaje mu rację krótkim skinięciem głowy. Oboje wyrzucają mnie z mojego własnego świata.

Szarpnięcie jest bolesne, ale warte cierpienia. Kiedy otwieram oczy, światło razi mnie, jak po długim przebywaniu w ciemności. Wciąż stoję z wyciągniętym mieczem, choć pierwsze, co widzę, to wyszczerzone kły Grimmjowa. Wiszą tuż nade mną i zmuszają do zastanowienia, czy właśnie chciał mnie pożreć.

— Moja dziewczyna! — Arrancar mierzwi mi z zadowoleniem włosy i wybucha pełnym satysfakcji śmiechem. Zanim pytam, co w niego wstąpiło, mój wzrok pada na twarz Urahary. Z zawiedzioną miną wpatruje się w punkt poniżej linii moich oczu. Zakładam, że nie chodzi o to, że nagle docenił rozmiar mojego biustu i powoli przesuwam po nim ręką.

Mogę ją przełożyć przez siebie na wylot.

W okolicy serca zieje idealnie okrągła dziura średnicy jakiś dziesięciu centymetrów. Każdy Pusty, każdy Arrancar ma podobą. Różni się tylko miejsce, w którym występuje. Grimmjow ma taką na brzuchu. Ulqiorra na szyi, Starrk na mostku. Kirai miał taką na sercu. To, że teraz pojawiła się w tym miejscu u mnie, mogło znaczyć tylko to, że pewne przeobrażenie dobiegło końca. Że Kirai się zintegrował. A ja nie byłam już Shinigami.

— No to na tyle, jeśli chodzi o odwiedziny, nie? — odezwał się Urahara, smutnym, nieznajomym mi tonem. — Jeśli już niczego więcej nie chcecie wynieść z mojego domu, to żegnam się z państwem.

— Mam deja vu, albo znowu ktoś mnie wyprasza… — marudzę, ale w głębi serca się cieszę. Mrowienie w czubkach palców rozchodzi się po całym ciele i wiem, co to takiego. To moja moc, zaklęta do tej pory w zanpakuto. Uwolniona.

— Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałować — wyraża swoją nadzieję Urahara, kiedy go mijam. — Masz, czego chciałaś. Czy teraz będziesz szczęśliwa?

— No pewnie — odpowiadam ze śmiechem, który udziela mi się od Grimma. — Bo teraz wszyscy dostaną to, na co zasłużyli.

Tymi słowy go żegnam. I pełnym złych wróżb uśmiechem.

 

And your voice was all I heard,

that I get what I deserve.

 


czwartek, 10 marca 2022

[10 lat od zniszczenia drogi] CZĘŚĆ TRZECIA: Podział

 

Noc była niespokojna, najeżona błyskami, które rozdzierały niebiosa elektryczną siecią. Nie tylko pioruny dzieliły przestrzeń. W ich blasku powoli otwierała się garganta. Deszcz zacinał mocniej, grzmoty zaryczały bliżej, zerwał się wiatr, uderzał ciężkimi kroplami o okna, ziemię i drzwi.

 

I remember black skies,

the lightning all around me.

 

O drzwi uderzała też pięść.

Ani gwałtowna pogoda, ani nocne najście nie zaskoczyło Urahary. Jedno pasowało do drugiego. W zasadzie należało się tego spodziewać. Owszem, był już w pręgowanej, flanelowej piżamie, ale puszysty, szmaragdowy szlafrok przewieszony przez oparcie krzesła jak gdyby tylko czekał na moment, w którym będzie potrzebny. Kisuke Urahara sięgnął po niego, gdy pukanie się powtórzyło, natarczywiej.

Ruszył przez sklep, który prowadził po odejściu z Gotei, gdzie zajmował stanowisko kapitańskie, poświęcając się nauce i prowadzeniu eksperymentów, i przeszedł do części mieszkalnej, bo to z tamtej strony nadchodzili goście.

— Oho — chrząknął, gdy bębnienie do drzwi rozbrzmiało jeszcze agresywniej, zanim do nich dotarł. Przekręcił zamek i nacisnął klamkę. Szpara powoli się rozszerzała, towarzyszące temu skrzypienie nasycało chwilę grozą. Grozę podsycały trzy rozbłyskujące w ciemności punkciki. Dwa kobaltowe, jeden cyjanowy.

 

I remember each flash

as time began to blur.

 

Urahara może nie miał doktoratu z kolorystyki, ale te barwy interpretował bezbłędnie. Wiedział, że oznaczają kłopoty, zwłaszcza, gdy zestawiają się obok siebie. Zwłaszcza w środku nocy.

Bijące z wnętrza ciepłe, blade światło niewystarczająco doświetlało jego twarz. Nie sposób było dojrzeć oczu, na które opadała długa, płowa grzywka, ani ocenić, czy jest zadowolony z wizyty. Dopiero błysk rozświetlający niebo wyodrębnił nikły uśmiech wyginający jego wargi. Nikły i mylący.

 

Like a startling sign,

that fate had finally found me.

 

Nagłym ruchem próbował zatrzasnąć drzwi, ale wciśnięta za próg stopa mu to uniemożliwiła.

— Hehe — zachichotał nerwowo Urahara, podnosząc wzrok z czarnego mokasynu na zmrużone, kobaltowe oczy, jarzące się zdecydowanie za blisko. — Cześć, Grimmjow. Ikari — skinął głową postaci stojącej krok z tyłu. — Co was sprowadza o tej porze, podczas tak fantastycznej pogody?

Błyskawica przeorała niebo, rzucając nieco blasku na twarze gości. Zdawały się podobnie pozbawione wyrazu. Ściągnięte usta, opuszczone kąciki warg. W połowie opuszczone powieki, czujne oczy, patrzące z wyższością, oceniały.

— Akurat byliśmy w pobliżu — odpowiedziała Ikari — kiedy tak strasznie się rozpadało. Grimmjow nalegał, żeby pożyczyć od ciebie parasol.

— A, nie ma sprawy! Momencik! — Urahara zniknął, a Ikari westchnęła ciężko, przewracając okiem. Zanim mężczyzna wrócił, Grimmjow kopnięciem otworzył drzwi szerzej. Właściwie niewiele brakowało, żeby wypadły z zawiasów, a wracając, po odbiciu od ściany, prawie rozbiły mu nos.

— Czyli to jednak był sarkazm? — upewnił się Urahara, gdy Ikari zamknęła za sobą, nanosząc do środka deszczu. Trzymał już w ręku parasol. Ikari tylko spojrzała na niego z politowaniem.

— Proszę, nie każ mi wątpić w twój iloraz inteligencji.

Urahara wypuścił powietrze nosem, opuścił ręce, odrzucił parasol na łóżko. Westchnął, poważniejąc.

— Wiesz, po co przyszłam — ustlała Ikari, uważnie obserwując sklepikarza. Znała jego skłonność do sztuczek.

— Wiem — przyznał Urahara. — Ale wątpię, czy dobrze to przemyślałaś.

Ikari prychnęła.

— Na szczęście to nie twój interes.

— Naprawdę tego chcesz? — Mężczyzna nie odpuszczał. — Cały wysiłek, żeby wyodrębnić go z duszy twojej córki, pójdzie na marne, jeśli go wypuścisz.

— Wypuszczę? — Usta Ikari rozciągnęły się w nieprzyjemnym uśmiechu, a zza nich wydobył się krótki, niski śmiech. — Nie, tym razem to on wpuści mnie.

— Nie zapanujesz nad nim. Nie udało ci się to wtedy i nie uda teraz — perswadował Urahara, uciekając się do coraz żywszej gestykulacji.

— Dużo się zmieniło od czasu, gdy ostatnio ucinałam sobie z nim pogawędkę. — W pozostałym cyjanowym oku pojawił się brzydki błysk. — Myślę, że teraz się dogadamy.

— Ty dalej nie pojmujesz, że to się nie może udać! — Urahara przechadzał się nerwowym krokiem po pokoju. — Chcesz odzyskać moc, OK. Spodziewałem się, że kiedyś pożałujesz swojego poświęcenia, ale...

— Niczego nie żałuję, ty cholerny pederasto w klapkach zajumanych jakiejś gejszy! — uniosła się Ikari, zaciskając dłonie w pięści. — Zrobiłam to dla Netami i powtórzyłabym to miliard razy! — Jej nozdrza falowały, gdy wbijała wściekły wzrok w byłego kapitana gotei. — Ale okoliczności się zmieniły. A skoro mogę odzyskać moc...

— Nie możesz! O to chodzi, że nie możesz!

— Chuj mnie obchodzi twoje zdanie na ten temat! To moje zanpakuto i masz mi je natychmiast oddać!

— Może i miecz jest twój, ale dusza, która go zamieszkuje, już nie! Dlatego nigdy nie będzie ci służyć!

— I tu się mylisz — skwitowała Ikari, wydymając usta. — Teraz coś nas łączy.

 

And your voice was all I heard

That I get what I deserve

 

Urahara zatrzymał się, splótł z tyłu ręce i nic nie powiedział, jedynie przyglądał się uważnie niebieskowłosej, która nie mogła znieść taksującego spojrzenia szarych oczu.

— Dość — warknęła. — Po prostu oddaj mi moją własność. Nie potrzebuję, byś dłużej ją przechowywał.

Mężczyzna drgnął, jego ramiona opadły, a ciężkie westchnienie miało znaczyć, że się poddał. Ruszył przez pomieszczenie, utkwiwszy wzrok w rękojeści katany, leżącej na półce, lecz zanim pokonał połowę dzielącego go od niej dystansu, zimna stal zagrodziła mu drogę.

— To nie jest zanpakuto Ikari — mruknął Grimmjow, który spodziewał się tego ruchu i cierpliwie czekał, żeby się wtrącić — tylko twoje. — Kpiący uśmiech, tańczący na wargach Espady, starczył za recenzję tak przewidywalnego posunięcia.

Urahara wykrzywił usta, rzucając Grimmjowowi zirytowane spojrzenie.

— Naprawdę chcesz jej na to pozwolić? — musiał chociaż spróbować przekonać Grimmjowa, skoro Ikari nie chciała słuchać. — Nie pamiętasz, co było, gdy przejął jej ciało? — Kobaltowe oczy patrzyły niewzruszenie spod ciężkich powiek. — Jak prawie ją straciłeś? — Twarz Espady drgnęła, ale nie cofnął ostrza.

— Skończ już, Kisuke! — Ikari wycelowała w niego palcem. —  Mów, gdzie ją ukryłeś. — Urahara tylko zagryzł od wewnątrz policzki. Ikari syknęła. Traciła cierpliwość. Wygrażając pięściami, zaczęła sama szukać swojej własności, otwierając szafkę za szafką i wywalając całe ich zawartości na zewnątrz. Po pięciu minutach cała podłoga zawalona była bibelotami, domowym sprzętem, gaciami Urahary, stosami książek i shinigami wiedzą czym jeszcze, bo na półkach Ikari znajdywała różne dziwne kolekcje przedmiotów, jak na naukowca przystało.

— Przestań! Przecież nie trzymam twojej katany w skarpetach! — krzyczał Urahara, gdy Ikari opróżniała bieliźniarkę. — Zostaw, to moje prywatne... DOBRA! DOBRA, SŁYSZYSZ?!

Ikari znieruchomiała, przyglądając się stringom z cukierków, które właśnie znalazła.

— Serio? — Jej niepewna mina wskazywała na to, że boi się szukać dalej.

— Prosiłem — z wyrzutem wycedził Urahara. — Już, możesz to zabrać. — Rzucił zniecierpliwione spojrzenie Grimmjowowi, który wciąż go pilnował. — Oddam ten cholerny miecz i róbcie, co chcecie, tylko niech ona skończy demolować mój dom.

Grimmjow, nie spuszczając z niego oczu, odsunął ostrze Pantery. Sklepikarz poniechał pomysłu, by sięgnąć po swoje zanpakuto, odwrócił się i odszedł w drugą część pomieszczenia. Schylił się, będąc tuż przy ścianie, i przez chwilkę macał podłogę, aż wcisnął odpowiedni panel i uruchomił mechanizm, otwierający skrytkę. Niewidoczne gołym okiem wyżłobienia w ścianie poszerzyły się, tworząc otwór. Urahara sięgnął do środka i, sapiąc, wyciągnął z niego pokaźnych rozmiarów skrzynię. Zabezpieczona była kilkoma kłódkami, więc jeszcze długą chwilę zajęło wprowadzanie szyfrów i marudzenie Ikari, aż wreszcie wieko się uniosło.

— Proszę — mruknął bez entuzjazmu Urahara. — Zrobiłem swoje. Gdybyś potrzebowała pomocy, poproś kogokolwiek, byle nie mnie. Tym razem ci nie pomogę, gdy ten potwór się rozszaleje.

Ikari przełknęła głośno i podeszła bliżej. Od razu rozpoznała swoją broń. Niebieska rękojeść, czarna, nieco zakrzywiona pochwa. Sięgnęła po nią ręką.

— Naprawdę uważasz, że Ikari ma dość siły, by nad nim zapanować? — Ostatni raz spróbował Urahara, odwracając się do Grimmjowa. — Nie udało jej się, kiedy była w lepszej kondycji.

— Och, skończ już pitolić! — Ikari łapała rękojeść, gdy silne palce zacisnęły się na jej nadgarstku, powstrzymując ją. — Grimm! — Wzniosła oczy ku niebu, a potem przeniosła wzrok na twarz Arrancara. — Tylko mi nie mów, że przejąłeś się tym pierdoleniem.

Mierzyli się na spojrzenia, Grimmjow nic nie mówił, jedynie patrzył, jakby był w stanie wzrokiem zmierzyć, na ile wystarczy jej sił.

 

So give me reason,

to prove me wrong,

to wash this memory clean.

 

Może był. Chwilę później puścił jej rękę i wycofał o krok, robiąc jej przestrzeń.





__________________________________________


Zapowiedź części czwartej:


— Czyżby? — Kirai świdruje mnie wzrokiem. W tej postaci mógłby uchodzić za postrzelonego nastolatka, ale ja widzę w nim jedynie potwora. Z którym chcę się sprzymierzyć. — Rzeczywiście… Widzę coś w twoich oczach — zgadza się, choć bardzo ostrożnie. — Coś więcej, niż gniew — zawiesza głos. — Chodzi o mnie? — powątpiewa. — Czy może ktoś inny zalazł ci za skórę jeszcze bardziej?

Fakt, że nie mogę powstrzymać drgnięcia, a może wyraz mojej twarzy, choć najpewniej dostęp do wybiórczych myśli – nie wiem, co sprawia, że Kirai czyta ze mnie jak z otwartej książki, mimo, że unikam jego spojrzenia.

— Ktoś cię skrzywdził. — Mruży oczy, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Ktoś, komu zaufałaś.

 

sobota, 29 stycznia 2022

[10 lat od Zniszczenia Drogi] CZĘŚĆ DRUGA: Ciężar.

Śnił mi się Grimmjow. Dał mi piżamę. Było z nim dziecko. Wszyscy razem poszliśmy spać. Czułam się szczęśliwa. Grimmjow się uśmiechał.

Tego samego dnia wieczorem cierpiałam jak dotąd jedyny raz w życiu. Nie było czasu. Ale włączono muzykę. Ze wszystkich piosenek, które mogły, poleciało Moves Like Jagger. Jeszcze nigdy tak nie wyłam. A chłopiec... Miał dużo szczęścia. Zmarszczka między jego brwiami nie może być dziełem przypadku.



środa, 26 stycznia 2022

[10 lat od Zniszczenia Drogi] CZĘŚĆ PIERWSZA: Gniew

10 lat od Zniszczenia Drogi





CZĘŚĆ PIERWSZA



 Gniew






Sierp księżyca wisiał nisko, tuż nad widnokręgiem, jakby się szykował do żniw. Pod nim rozpościerało się morze piasku. Ciężko byłoby go kosić, ale król tej krainy już nie raz wydawał poddanym podobnie absurdalne polecenia (do których zaliczało się zamiatanie pustyni).

Tej nocy nie uprzykrzał podwładnym życia. Miał poważniejsze sprawy na głowie, jako że piaski Hueco Mundo nosiły kogoś bardziej wkurwionego od niego, co zdawało się niemożliwe, ponieważ to on był mistrzem pozostawania w stanie pernamentnego wkurwu cały czas, z małymi przerwami na seks, który odrobinę go odprężał. Gdyby przepytać świadków, zeznaliby, że także wtedy, gdy patrzy na dwójkę swoich dzieci, zmarszczka między jego królewskimi brwiami znacznie się wygładza (o ile akurat żadne z nich nie próbowało wysadzić sali tronowej albo objąć tronu szybciej, niż to zaplanował). Niestety żaden ze świadków tych chwil nie był w stanie przemówić. Z róznych powodów, wśród których najczęściej wymieniany jest brak tolerancji dla rozczulającego wyrazu twarzy i tejże twarzy uszkodzenie mechaniczne na skutek upadku ze schododów (oficjalnie), tudzież nadziania się na pięść króla (nieoficjalnie).

Ten sam król teraz zostawiał za sobą surowy pałac, który jakby ciosany z jednej bryły wystrzelał w nienaturalnie granatowe niebo prostymi kształtami i podążał za znajomym, coraz silniejszym zapachem reiatsu. Wreszcie zlokalizował jego źródło. Utrzymując dystans, zatrzymał się i obserwował majaczący w oddali kształt. Nawet z dużej odległości doskonale wyczuwał jego energię.

— Też wolałbym się nie zbliżać. — Głos rozległ się tuż za jego plecami, ale nie wystraszył władcy, który niecierpliwym ruchem głowy odrzucił z twarzy kosmyk błękitnych włosów i obejrzał się przez ramię na Pierwszego Espadę.

— Po chuj za mną leziecie — warknął, ale bez zwykłego zacięcia. Odwrócił się, wbijając dłonie w kieszenie szerokich hakama, a miejsca u jego boków zajęli Starrk i Ulqiorra, Pierwszy i Czwarty Espada, arrancarzy, których znał najdłużej spośród wszystkich, wśród których dzielił pozycję, zanim zasiadł na tronie i z którymi być może łączyły go więzy czegoś na kształt przyjaźni, choć żaden z nich nie miał w swoim słowniku takiego pojęcia.

— Zwykle cieszył ją ten czas. — Nostalgiczny wyraz twarzy Ulqiorry mógłby nasunąć podejrzenia, że ciepło wspomina przedświąteczne szaleństwo, którego doświadczał, gdyby nie no, że ten wyraz twarzy nie zmieniał się nawet w toalecie. — Zwłaszcza odkąd pojawił się Shori. Wychodziła z siebie, żeby sprowadzić śnieg na pustynię, a w całym Las Noches pachniało cynamonem, pomarańczą i goździkami.

— Do porzygu — zgodził sie Starrk, wydymając usta i krzyżując ręce na piersi. — Co jej tak właściwie jest? — spytał, kiwając głową w stronę małej, miotającej się plamki.

— Jest jej przykro — odpowiedział bez wahania Ulqiorra. — Świat Dusz o niej zapomniał. Kiedy ostatnio widziałeś tu jakiegoś shinigami?

— No... — myślał głośno Starrk. — Dawno. Chyba nawet nie wiedzą, że ma syna.

Ulqiorra wzruszył ramionami.

— Olali ją. Nic dziwnego, że przychodzi tu rozpaczać w samotności. Zwłaszcza w ten czas...

Stojący między nimi niebieskowłosy mężczyzna kpiąco prychnął.

— Masz inne zdanie, Grimmjow? — zagadnął Starrk, zerkając na niego. — Może to ty zabroniłeś im tu przychodzić?

— Niczego tym pajacom nie zabraniałem — odmruknął król. — A wy przestańcie mierzyć innych swoją miarą. — Zapatrzył się w dal. — W ogóle jej nie znacie.

— No to co według ciebie robi tu Ikari?

— A co może robić Ikari? — żachnął się Grimmjow, odwracajac się twarzą w stronę arrancarów, lecz żaden z nich nie odpowiedział. — Wkurwia się. Jeszcze nigdy jej takiej nie widziałem. — Jego kobaltowe oczy błysnęły, zupełnie jakby kręciła go taka złość. 

— Dlatego przyszła na środek pustyni? — powątpiewał Starrk. — Nie żebyś z niej nie drwił?

— Nie. 

— To co tu, do cholery, robi?

Grimmjow wyszczerzył zęby.

— Idzie im wpierdolić.

Jakby tylko czekała, by móc potwierdzić jego słowa, za plecami Grimmjowa otwierała się garganta, rozpruwając rzeczywistość, prowadząc do innego świata.




______________________________


== Zapowiedź części drugiej ==



Ciężar.

 


— Cześć, Renji. — Cyjanowe oko rozbłysło. — Ty parszywy sukinsynu.

Twarz okolona ciemnymi, niebieskimi włosami, muskającymi jego policzek. Znał ją. Bardzo dobrze znał. Kiedyś. Teraz się zmieniła. Z pary przenikliwie patrzących cyjanowych oczu zostało tylko jedno, podkrążone nieładnym cieniem. Było w nim jeszcze więcej gniewu, niż zapamiętał. I czegoś jeszcze, czegoś gorszego. 

— Powinnam cię wypatroszyć — syknęła, niemal nie rozchylając ust. — Pomyśleć, że tak ci, kurwa, ufałam... Broniłam, gdy Grimmjow nazywał cię nic niewartym worem shinigamowskiego gówna. — Kolor jej oczu wezbrał zza szklistej tafli wściekłości. — Którym w końcu się okazałeś. — Jej oddech przyspieszał w miarę jak kontrolę przejmował gniew. — Gdyby chodziło tylko o mnie... — Głos chrypł przez ściśnięte gardło. — Miałabym to w dupie. Krzyż ci na drogę, niewdzięczna łajzo! — Nachyliła się, sycząc mu wprost w twarz. — Ale nie skrzywdziłeś tylko mnie. I tego, gnoju, nigdy ci nie wybaczę. — Ostrze mocniej nacisnęło na pierś. — Obiecałeś ją chronić. — Szept się łamał. — Gdzie byłeś przez ten cały czas? Gdy cię potrzebowała? Gdy Kirai kradł nasze serca?!

Teraz już wiedział, co w oku Ikari tak bardzo mu się nie spodobało. Gdyby to był tylko jej zwykły, palący gniew, z którym już tyle razy dawał sobie radę. Ale on był zbyt żarliwy, zbyt mocny, zbyt chciwy.

To już nie był gniew.


Nagle poczuł, że może się ruszać. Zerwał się do siadu, nabierając powietrza do ściśniętych płuc. Rozkaszlał się, rozglądając dookoła.

— Kurwa — zaklął, odklejając koszulkę od spoconego ciała. — Co za sen...

— To nie był sen, idioto.

Z zacienionego kąta pokoju błysnęły kobaltowe oczy.