sobota, 29 stycznia 2022

[10 lat od Zniszczenia Drogi] CZĘŚĆ DRUGA: Ciężar.

Śnił mi się Grimmjow. Dał mi piżamę. Było z nim dziecko. Wszyscy razem poszliśmy spać. Czułam się szczęśliwa. Grimmjow się uśmiechał.

Tego samego dnia wieczorem cierpiałam jak dotąd jedyny raz w życiu. Nie było czasu. Ale włączono muzykę. Ze wszystkich piosenek, które mogły, poleciało Moves Like Jagger. Jeszcze nigdy tak nie wyłam. A chłopiec... Miał dużo szczęścia. Zmarszczka między jego brwiami nie może być dziełem przypadku.




 Poszarpane przejście do Miasta Dusz otwierało się, trzeszcząc, rwąc czasoprzesteń, by zaraz znów ją zszyć. Ikari przez jakiś czas stała przed nim bez ruchu, tylko pustynny wiatr szarpał długimi, splecionymi niedbale włosami. Opuszczone ramiona, zgarbione plecy, cała jej postawa świadczyła o jakimś zmęczeniu i tym, że nie ma ochoty nigdzie się ruszać.

When, when you came home, worn to the bones

Ale jeszcze mniej podobała jej się wizja, by zostawić sprawy własnemu biegowi, zdusić w sobie poczucie niesprawiedliwości i słusznego gniewu, które trawiły ją od wewnątrz. Miasto Dusz, któremu tyle poświęciła, które było jej domem, zapomniało o niej. Shinigami, którym ufała, porzucili ją jak bezużyteczne narzędzie. Wzięli, ile się dało, ile pozwoliła, a kiedy to ona potrzebowała wsparcia, nie udzielili go. Odwrócili się od niej. I milczeli. Być może sądzili, że to w porządku, że nie są niczego winni.

Ikari nie mogła dłużej pozwalać, by trwali w błędzie. Nie znosiła niedopowiedzeń, ani trwania w zawieszeniu.  Jeśli istniały drzwi, z których nikt nie korzystał, wiedziała, że trzeba nimi trzasnąć. Zwlekała wystarczająco długo, jakby wciąż się łudziła, że jeśli zostawi je niedomknięte, ktoś w końcu wślizgnie się do środka. Zamykała je stopniowo, szpara robiła się coraz mniejsza, a Ikari coraz bardziej cierpiała.

I told myself, this could get rough

Grimmjow czekał. Wiedział, że ona się nie wycofa, nie odpuści. Że wybierze konfrontacje i walkę  z demonami, które nie dawały jej spokoju. Nie stchórzy, nie zaszyje się tu, na pustyni, nawet jeśli to była bezpieczniejsza opcja, nie zgorzknieje, zwlekając z decyzją, by sprzeciwić się życiu, które przetaczało się obok nie na jej zasadach. I właśnie tym już dawno skradła szacunek Grimmjowa. A może nawet kawałek jego zniszczonego, arrancarskiego serca, które jakoby nie nadawało się do niczego innego, prócz pompowania gorącej krwi Espaday.

— Zamierzasz jej na to pozwolić? — zapytał beznamiętnie Ulqiorra, utkwiwszy zmrużone, jadowicie zielone oczy w kobiecie.

— No pewnie.

Grimmjow nie przestawał szczerzyć zębów. Jego arrancarska maska — imitacja kościanej, najeżonej kłami szczęki, która zajmowała prawą, dolną część twarzy — wraz z jego szerokim uśmiechem dodawała mu plus pięćdziesiąt do wizerunku psychola.

— Zamierzam też oglądać wszystko z pierwszego rzędu.

Poszarpane brzegi garganty zamknęły się za Ikari jak upiorna paszcza. Grimmjow odczekał jeszcze chwilę i otworzył własne przejście.

— Miejcie oko na moich potomków — mruknął, przekraczając przestrzeń. Kiedy się odwrócił, jego twarz się zmieniła. Wesołość zastąpiła powaga, kobaltowe oczy patrzyły groźnie, surowo. — Lepiej żeby żaden niebieski włos im z głów nie spadł. Będę wiedział, jeśli tak się stanie.

Garganta zamknęła się zanim z trzaskiem łącząc krawędzie.

—  Liczył im te włosy, czy co?  z przekąsem zapytał Starrk. Ulqiorra nie odpowiedział.


 


 

Wszystko przykrywała biała, puchowa kołdra. Warstwa śniegu zdawała się izolować dźwięki dookoła, przez co Odział Ósmy jeszcze nigdy nie sprawiał wrażenia tak wyciszonego. Poruszona lekkim podmuchem gałąź otrząsnęła się z bieli, która opadła bezszelestnie na dach. Wstawał niebieskawy świt, dodatkowo tłumiąc odgłosy nocy. Tylko jeden dźwięk roznosił się o tej porze echem pośród zaśnieżonych alejek Miasta Dusz.

Kroki.

Śnieg trzeszczał pod ciężarem mężczyzny, który mimo zimowej aury nie uznał za stosowne wymienić obuwia na bardziej odpowiednie i przemierzał miasto w sandałach. Wysoko podciągnięte białe zori tylko w niewielkim stopniu chroniły przed mrozem. Obszerne czarne kimono odsłaniało kostki, szerokie rękawy kończyły się na wysokości łokci, narzucone na wierzch białe haori w formie długiego bezrękawnika nie dogrzewało, ale mężczyzna nie czuł zimna. Rozgrzewało go krążące w żyłach sake. Mimo to trzymał się całkiem prosto i szedł pewnie, patrząc pod nogi, które same wiodły go dobrze znaną drogą, wprost pod drzwi oddziału. I chociaż był jego kapitanem od dziesięciu lat, a wcześniej bywał tu często w odwiedzinach u poprzedniej kapitan, zatrzymał i wyraźnie wahał, czy wejść do środka. Dzisiaj nie miał ochoty tu wracać.

And when, when I was off 

which happened a lot

Długo stał na progu, trzymając za zimną klamkę, aż mróz wreszcie zagnał go do środka. Pociągnął nosem, wpuszczając za sobą zimę do ciepłego wnętrza i rozejrzał się podejrzliwie. Tak jak się spodziewał, miejsce zostało obwieszone migającymi lampkami i bożonarodzeniowymi dekoracjami, które jego porucznik odnalazł w piwnicy jeszcze po poprzedniej dowódczyni. Kiedyś, gdy jeszcze był porucznikiem, nie miał nic przeciwko temu. Nawet pomagał je wieszać. Dzisiaj samo patrzenie na znajome ozdoby było zbyt bolesne. Wspomnienia stawały przed jego oczami, a uczucie, które, jak sądził, pogrzebał, w te dni wracało, by przepełniać go bólem. I alkoholem.

Skierował kroki do oddziałowej kuchni, starając się ignorować krzykliwe zdobienia. Zrywając wpierw złoty łańcuch, który był rozciągnięty między szafkami, otworzył jedną z nich i wydobył pękatą butelkę złotego trunku, następnie ją odkorkował i przechylił, wlewając zawartość wprost do gardła. Oparł się wygodnie o blat, czknął głośno i popadł w zamyślenie. Krótkie. Po chwili odskoczył, jakby blat oparzył go w tyłek. Pogroził mu palcem. Chciał wyjść, a zamiast tego wciąż stał i na niego patrzył, zupełnie jakby widział tam coś ciekawego.



Zapach cynamonu  i wypieków wypełniał cały oddział. Renji podążał za nim przez ciemny korytarz, oświetlony sznurem ciepłych, słabych lampek do pomieszczenia, w którym mimo późnej pory wciąż się świeciło. To stąd rozchodziły się zapachy, a kapitan oddziału, jako jedyna pozostała na polu bitwy, walczyła z piernikami. Spięła włosy wysoko, przewiązana w pasie fartuszkiem pochylała się, wałkując zawzięcie, klnąc pod  nosem i sypiąc szczodrze mąką, która unosiła się w powietrzu jak pył podczas szlifowania ściany.

— No i na co się patrzysz?! — fuknęła gniewnie, nawet nie zerkając za siebie. — To przez ciebie utknęłam tu na całą noc z tym gównem!

— Och, przestań. — Renji oparł się o drzwi, krzyżując ręce na piersi. — Przyznaj, że tak naprawdę to lubisz. Ten cały świąteczny szajs.

Ikari znieruchomiała. Powoli się odwróciła, ściskając w dłoni wałek, którym wycelowała w mężczyznę.

— Podwijaj rękawy i zabieraj się do roboty. Kyoraku mi nie daruje, jeśli znowu nie zdążę i to też będzie twoja wina!

Renji się zaśmiał, ale zgodnie z życzeniem kapitan, podszedł bliżej, żeby sprawdzić, na co się może przydać.

— To co mam robić? — Czekał na instrukcje, przyglądając się kobiecie spod półprzymkniętych powiek. Nie wyglądała tak groźnie jak zazwyczaj, oprószona bielą, ze śladami mąki na policzku i nosie.

— Najpierw przestań się tak szczerzyć — syknęła, zauważając jego nikły uśmiech i ciepło, wylewające się z brązowych oczu porucznika. Ciepło, którego potrzebowała. — Potem możesz się zacząć rozbierać.

Nie czekał aż powtórzy albo zmieni zdanie. Nie przestał się uśmiechać, przeciwnie. Sięgnął do jej włosów, rozwiązał je i patrzył, jak się rozsypują, przesuwając dłoń na linię jej żuchwy, zbliżając się do ust. Po chwili już kładł ją na blacie, rozsypując mąkę, która uniosła się w powietrzu i opadała na ich ciała. Czerwone włosy porucznika plątały się z niebieskimi, tworząc trudny kontrast. Oddział wypełniał już nie tylko zapach cynamonu, ale też świątecznej gorączki.

 



Wstawał dzień, nie różniąc się wiele od nocy. Ciemne chmury gonione wiatrem sypały gęstym, zbitym śniegiem. Pogoda nie zachęcała, chyba że do pozostania w łóżku.

Renji spał niespokojnie, rzucając się z boku na bok. Wspomnienia, które dręczyły go na jawie, nie odpuszczały we śnie. Paraliżowały, wyciskały poty, zabierały powietrze. 

Twarz. Widział ją tak wyraźnie. Wisiała tuż nad nim. Nie mógł się poruszyć. Mógł tylko czekać, co ma do powiedzenia.

You came to me and said, that's enough

— Cześć, Renji. — Cyjanowe oko rozbłysło. — Ty parszywy sukinsynu.

Twarz okolona ciemnymi, niebieskimi włosami, muskającymi jego policzek. Znał ją. Bardzo dobrze znał. Kiedyś. Teraz się zmieniła. Z pary przenikliwie patrzących cyjanowych oczu zostało tylko jedno, podkrążone nieładnym cieniem. Było w nim jeszcze więcej gniewu, niż zapamiętał. I czegoś jeszcze, czegoś gorszego. Po drugiej stronie ziała ciemność. Okolona w formę migdała kościaną maską, opierającą się o nasadę nosa, biegnąca pod brwią, aż na skroń, gdzie rozwidlała się, przyjmując kształt trzech piór. Usta, kiedyś kuszące, miękkie, teraz drżące, zaciśnięte w wąską kreskę. Zupełnie jakby chciały wypluć stos obelg, ale wyręczała je dłoń. Drobna, zaciśnięta na rękojeści wąskiego tanto, którego ostrze opierało się na jego klatce piersiowej.

— Powinnam cię wypatroszyć — syknęła, niemal nie rozchylając ust. — Pomyśleć, że tak ci, kurwa, ufałam... Ręczyłam za ciebie głową. Uczyniłam odpowiedzialnym za swoją córkę! Broniłam, gdy Grimmjow nazywał cię nic niewartym worem shinigamowskiego gówna. — Kolor jej oczu wezbrał zza szklistej tafli wściekłości. — Którym w końcu się okazałeś. — Jej oddech przyspieszał w miarę jak kontrolę przejmował gniew. — Gdyby chodziło tylko o mnie... — Głos chrypł przez ściśnięte gardło. — Miałabym to w dupie. Krzyż ci na drogę, niewdzięczna łajzo! — Nachyliła się, sycząc mu wprost w twarz. — Ale nie skrzywdziłeś tylko mnie. I tego nigdy ci nie wybaczę. — Ostrze mocniej nacisnęło na pierś. — Obiecałeś ją chronić. — Szept się łamał. — Gdzie byłeś przez ten cały czas? Gdy cię potrzebowała? Gdy Kirai kradł nasze serca?!

Teraz już wiedział, co w oku Ikari tak bardzo mu się nie spodobało. Gdyby to był tylko jej zwykły, palący gniew, z którym już tyle razy dawał sobie radę. Ale on był zbyt żarliwy, zbyt mocny, zbyt chciwy.

To już nie był gniew.

Oh, I know you're feeling insane

Tell me something that I can explain, oh

Nagle poczuł, że może się ruszać. Zerwał się do siadu, nabierając powietrza do ściśniętych płuc. Rozkaszlał się, rozglądając dookoła.

— Kurwa — zaklął, odklejając koszulkę od spoconego ciała. — Co za sen...

— To nie był sen, idioto.

Z zacienionego kąta pokoju błysnęły kobaltowe oczy. Renji otworzył usta do krzyku, ale zanim ten wyrwał się z gardła, poczuł, że koszulka pod jego dłonią jeszcze bardziej się lepi. Spojrzał w dół na plamę krwi, którą nasiąkał materiał. Wciągając ze świstem powietrze, uniósł ubranie i zobaczył nierówne, krótkie rozcięcie. Nie było głębokie i nie bolało jak fakt, który właśnie sobie uświadomił.

To naprawdę nie był sen.

Może to na skutek wypitego poprzedniej nocy alkoholu, może niewyspania, bo raczej nie symbolicznej utraty krwi, Renji nagle poczuł się słabo. W głowie mu zawirowało, w ustach zaschło. Próbował się podnieść, wskazując palcem na postać w cieniu, ale gdy pociemniało mu przed oczami, natychmiast z powrotem usiadł.

— Atak paniki? — mruknął kpiąco głos. Cień się poruszył, oczy błysnęły bliżej. — Jakie to słabe, shinigami — prychnął Grimmjow, wychylając się z fotela, w którym siedział, żeby splunąć na podłogę. — Wystraszyłeś się Ikari? — Rozciągnął zębiska w uśmiechu, a widząc bladość na twarzy Renji'ego, roześmiał w głos. Po czym natychmiast spoważniał. — Nie wiem, czemu tego nie zrobiła — wyznał z rozczarowaniem. — Nie zamierzałem jej powstrzymywać, jakbyś miał jakieś wątpliwości — zawarczał, wstając. Renji automatycznie się cofnął, próbując mimo ćmiącego bólu głowy przypomnieć sobie, gdzie odłożył katanę. — Ale wyręczać też jej nie będę. — Grimmjow zatrzymał się przed nim, schował ręce do kieszeni i tylko patrzył z pogardą. — Chociaż sobie zasłużyłeś — dodał, żeby nie było niejasności. Odwrócił się, chcąc odejść.

— Wiem. — Tylko tyle zdołał wydusić z siebie Renji. — Ale...

— W chuju mam twoje tłumaczenia, shinigami! — Grimmjow natychmiast się wściekł. — Nie mnie się powinieneś tłumaczyć. Nie teraz. — Kobaltowe oczy zwęziły się niebezpiecznie. — Ona na ciebie czekała. Na was. Przez lata. — Obnażył zęby w grymasie. — Ja się cieszyłem, że nie muszę oglądać twojej przebrzydłej gęby. Ale ona... — Grimmjow skrzywił się jeszcze bardziej. Odwrócił wzrok. Nie dokończył. — Ojcem chrzestnym też się okazałeś do dupy — dodał na odchodne. — Od początku jej to mówiłem. Ale ona życie by ci powierzyła. No i co? I teraz byłaby sztywna. A tak musi tylko słuchać mojego "a nie mówiłem" — Grimmjow parsknął krótkim śmiechem — do końca życia! — Był już przy drzwiach, gdy dostrzegł wiszącą na garderobie kolekcję gogli, które Renji kupował i namiętnie nosił wraz z bandaną, podtrzymującą długie, zwykle wysoko związane włosy. Grimmjow nie znał się na modzie, ale słyszał, że czerwonowłosy shinigami potrafił wydać na jedną parę połowę pensji. Musiały więc być dość drogie. Dlatego jednym ruchem ręki zgarnął je wszystkie i ścisnął w garści. — Zabieram to gówno na poczet wszystkich urodzin mojej córki, o których nie pamiętałeś. Zjebie. — Wyszedł, ale jego głos wciąż niósł się korytarzem, gdy mówił do siebie. — Ale żeby dziecko wystawić? Co oni na tej pipidówie poczty nie mają, żeby chociaż zasraną kartkę wysłać raz w roku? Nawet w Hueco Mundo otworzyliśmy punkt pocztowy, a są u nas tylko jebani, bezmózdzy Puści! Jak Ikari mogła mu powierzyć Netami, skoro pedał pierdolony nie zdobył się nawet na to?! Kurwa! Wrócę tam i jednak wybiję mu zęby!

 





Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Ikari zapaliła stojącą na biurku lampkę, która doświetliła ciemne wnętrze.

I'll hit the lights and you lock the doors

— O — wydał z siebie Kyoraku, widząc, kto siedzi za jego biurkiem. — Kogo ja widzę. Wreszcie!

Ikari prychnęła.

— Tylko nie wyjeżdżaj mi tu z gadką na temat córki marnotrawnej, czy coś — fuknęła. Bawiła się włącznikiem, gasząc i zapalając światło. Zdawała się poświęcać temu całą uwagę, podpierając policzek na pięści. — Jeszcze nie zapomniałam, jak potraktowała mnie Rada na koniec mojej kadencji tutaj. Sama bym zrezygnowała ze stanowiska, to chyba jasne? — rzuciła wszechkapitanowi krótkie spojrzenie. — Nie musieliście się mnie... "Pozbywać".

— Nie takie były intencje... — Kyoraku usiadł naprzeciw, nie próbując wykłócać się o miejsce.

— Sram na wasze intencje — oświadczyła Ikari. — Nie przyszłam tutaj słuchać wymówek.

— Więc... Po co przyszłaś, Ikari? — Kyoraku patrzył na nią uważnie. — Nie wygląda na to, że zamierzasz mi opowiedzieć, co u ciebie słychać.

Usta Ikari rozciągnęły się w smutnym uśmiechu.

— Rzeczywiście. Czasy, w których traktowałam cię jak ojca, minęły — potwierdziła, wydymając usta. — Spokojnie, to będzie krótka wizyta. Nie przyszłam po żadne odpowiedzi, na które czekałam. Teraz nie mają już znaczenia. Ale... To ja chciałam zapytać, co u was? — Ikari podniosła na niego wzrok i Kyoraku przestał się łudzić — to nie było niewinne, bezinteresowne pytanie. Dlatego nie odpowiedział od razu. — Jak wam się żyje? Jak praca? Puści wciąż dają w kość? Nawiedzają świat Żywych, który chronicie? Pożerają łapczywie ludzkie dusze?

Kyoraku wciąż ją obserwował, zastanawiając się, czy zmierza tam, gdzie podejrzewał.

— Dużo mniej — odpowiedział, chociaż wiedział, że ona znała odpowiedź.

— Dużo mniej — powtórzyła po nim. Po raz ostatni zapaliła lampkę i skierowała strumień światła na jego twarz. — A jak myślisz: dlaczego?

— Mogę się tylko domyślać. — Kyoraku zmrużył ciemne oczy, ale oprócz tego w żaden sposób nie zareagował na prowokację.

— Założę więc, że twoje domysły są słuszne, kapitanie — Ikari ustawiła kielich lampy tak, by światło padło na nią — bo nawet jeśli nasze relacje i wszystko inne się zmieniło, wciąż mam cię za inteligentnego mężczyznę. — Pierwszy raz, odkąd Kyoraku na nią spojrzał, nie dostrzegł w jej spojrzeniu nienawiści. — I tylko przez wzgląd na stare czasy i szacunek, jaki do ciebie miałam, jestem tutaj, żeby cię powiadomić, że już o nic nie dbam.

Tell me all of the things that you couldn't before

— To znaczy? — Kyoraku domyślał się i tego, ale musiał wiedzieć, jak dużą rolę Ikari odgrywa w Hueco Mundo. Bo chyba większą, niż zakładał.

— To znaczy — westchnęła, rzucając mu spojrzenie pod tytułem "nie każ mi wątpić w twój rozum" — że nie będę dłużej powstrzymywać Grimmjowa przed realizacją głupich pomysłów, które mu przychodzą do głowy. Kto wie, może sama do niego dołączę? To w końcu jedyna rozrywka, jaką mamy, a mi też się coś od życia należy. A jeśli przez to narobi się trochę kłopotu... Cóż. O moje też nikt nie dba. — Cyjanowe spojrzenie znów nabrało szorstkości. — Dlatego nie będę więcej biegać po pustyni, zamykając garganty, które otwierają sobie co inteligentniejsze bestie. Nie będę trzymać w ryzach knujących coś bez przerwy arrancarów. Nie będzie mi dłużej zależeć, żeby to, co należy do Hueco Mundo, w Hueco Mundo pozostało. Innymi słowy — wstała, Kyoraku zrobił to samo — niech się dzieje, co chce. — Wzruszyła ramionami, rozkładając ręce. — Nie będę dłużej niczego pilnować jak dobrze wyszkolony pies — syknęła, przestając panować nad złością. — Psu przynajmniej za to płacą pełną michą, a mi nawet... — głos uwiązł jej w gardle. Machnęła ręką, kręcąc głową, ruszyła do wyjścia.

— Ikari... — zaczął Kyoraku.

— Nie. — Nie chciała słuchać. Otworzyła szarpnięciem drzwi i niemal zderzyła się z osobą, której nie miała najmniejszej ochoty oglądać.

Minako Kurosaki stała z uniesioną dłonią, jakby właśnie zamierzała zastukać w drzwi. Musiała stać przed nimi dłuższą chwilę, sądząc po tym, jak blada była jej twarz.

— Noż kurwa — wycedziła Ikari, wywracając oczami i wznosząc w górę ręce, jakby prosiła o łaskę. — Jeszcze tej tu brakowało.

Spróbowała ją wyminąć, ale Minako nie ruszyła się z miejsca.

— Zaczekaj...

— Nie.  Tobie nie mam nic do powiedzenia.

Don't walk away, don't roll your eyes

Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, Ikari zacisnęła zęby, a zanim się opamiętała, zacisnęła też pięść.

 

 


 

Jakiś czas później do gabinetu wszechkapitana wpadł Renji. Wciąż wyglądał kiepsko, jakby poprzedniej nocy wypił dużo więcej, niż w rzeczywistości.

— Słuchajcie — zaczął, widząc siedzącą na kanapie Minako i Kyoraku, który stał nad nią. — Ikari... Wróciła. Jest w mieście.

— Wiem — odpowiedziała krótko Minako, odciągając na moment od twarzy worek z lodem, który podał jej wszechkapitan.

Renji syknął przez zęby.

— Ikari? — zapytał dla formalności, wskazując podbródkiem siniejące pod jej oczami podkowy.

— Grimmjow? — odwdzięczyła się pytaniem, patrząc na jego rozbity nos.

Renji skinął głową.

— Chyba... Chyba sobie zasłużyłem.

— Zasłużyliśmy — poprawił go Kyoraku, patrząc surowo na podwładnych. — Nie będę się wybielał, bo sam wykazałem się zaniedbaniem, ale... Byłem pewny, że wasza dwójka ma dobry kontakt z Ikari.

Oboje nic nie odpowiedzieli.

— No cóż. — Kyoraku splótł z tyłu ręce, długie kręcone włosy opadały swobodnie na różowe haori. — Trzeba będzie przystosować się do nowej sytuacji. — Wrócił za biurko, sięgając po słuchawkę telefoniczną.

— Nowej... Sytuacji? — dopytał Renji. Kyoraku skinął głową.

— Wygląda na to — rzekł powoli, jakby ważąc ciężar tych słów — że sojusz między Miastem Dusz, a Krainą Pustych, właśnie przestał istnieć.

 

 


 

Grimmjow deptał Ikari po piętach. Na tyle umiejętnie, że mimo umiłowania do chaosu i zniszczenia, wciąż pozostawał przez nią niezauważony. Chociaż ona była tak zaślepiona złością, że pewno nie zauważyłaby go, nawet gdyby szedł tuż przed nią, kręcąc tyłkiem w stroju strażaka-striptizera.

Początkowo nie zamierzał się wtrącać, jedynie dobrze bawić, napawając poczuciem satysfakcji, jednak on też kiepsko sobie radził z trzymaniem nerwów na wodzy. Ale tym razem to nie jego porywczość trzeba było powstrzymywać.

— Wystarczy — rzucił krótko i złapał Ikari za łokieć w momencie, gdy zaczynała się wspinać po schodach wiodących do budynku Rady Czterdziesty Sześciu.

— Puść mnie — warknęła Ikari, próbując się wyrwać. — Tym razem całkiem puszczę im tę budę z dymem!

— Powiedziałem: wystarczy! — Warknięcie Grimmjowa było donośniejsze, szarpnięcie mocniejsze. Ikari zatoczyła się, spadając wprost w arrancarskie ramiona, pod obstrzał wiecznie wkurwionych, kobaltowych oczu. 

They say love is pain, well darling, let's hurt tonight

— Zapomniałaś już, jak wtrącili cię do tego waszego szczurzego więzienia?! — wrzasnął na nią, znosząc z reszty schodów. — Chcesz znowu tam skończyć?!

— Nie mają już takiej władzy, żeby....

— Pomyśl o Shorim i Netami, zanim zaczniesz się bawić w zgadywanie, kto jaką i gdzie ma, kurwa, władzę.

Tym argumentem skutecznie zamknął jej usta. Ikari przestała się szarpać, a Grimmjow zestawił ją na ziemię.

— To byli wszyscy z twojej listy, czy z kimś jeszcze masz coś do wyjaśnienia?

— Wszyscy — odpowiedziała po krótkiej chwili. — Możemy wracać.

Grimmjow skupił moc. Powietrze przed nimi zadrgało. Przestrzeń powoli się rozpruwała, rozchylała szczęki, gotów przyjąć przechodniów.

Oboje w równym tempie przekroczyli gargantę. Zanim Grimmjow zaczął ją zamykać, Ikari powstrzymała go gestem, kładąc dłoń na jego piersi.

— Droga Zniszczenia numer sześćdziesiąt osiem — wyrecytowała formułę, a ściany garganty zaczęły nienaturalnie się kurczyć, zapadać i kruszyć.

— Co robisz?!

Grimmjow złapał ją za ramię, ciągnąc w głąb przejścia, które sypało się i waliło.

— Zamykam te cholerne drzwi! — Ikari trzymała przed sobą wyciągnięte dłonie, a moc wiotkimi strużkami pieczętowała rozwarcie. — Nie chcę nigdy więcej się zastanawiać, czemu nikt nie przychodzi! Teraz przynajmniej będę wiedziała dlaczego! — Roześmiała się gorzko, przez łzy.

Grimmjow niezdecydowanym, topornym ruchem przygarnął ją do siebie.

— Od początku ci mówiłem, że to banda nic nie wartych... — zaczął, ale Ikari weszła mu w słowo.

— A może zamiast "aniemówiłować" to mi pomożesz?! — zaproponowała szorstko. — Dobrze wiesz, że nie mam już tej siły, co kiedyś.

Grimmjow uśmiechnął się naprawdę szeroko.

 Z przyjemnością.   Wyciągnął dłoń, którą rozjarzyło czerwone światło. Jego strumień wypadł poza gargantę, by następnie uderzyć w jej krawędzie, przyspieszając zamykanie. Tak na dobre.

So you hit the lights and I'll lock the doors 

Wypadli na pustynię w ostatniej chwili, zanim przejście zawaliło im się na głowy. Grimmjow, nie przestając się śmiać, ruszył przez piach w stronę malujących się kontur pałacu. Po chwili zdał sobie sprawę, że nikt mu nie towarzyszy.

— Ikari? — odwrócił się i dostrzegł ją, stojącą w zamyśleniu.

— Jednak jest ktoś jeszcze, komu muszę złożyć wizytę — oświadczyła, skubiąc palcami dolną wargę. — Wróć do Las Noches, załatwię to sama.

— Nie ma mowy. — Brwi Grimmjowa zbliżyły się znacznie do siebie, choć uśmiech nie całkiem zniknął. — Wiem kogo chcesz odwiedzić. — Znów stał u jej boku. — Nie puszczę cię samej, arrangami.

— Arran...co?! — Ikari niemal się popluła, a ogarniające ją wzruszenie, że ten pełen chęci zniszczenia Espada – kiedyś jej wróg, nigdy przyjaciel, zawsze kochanek – okazuje jej tego dnia tyle wsparcia, ile nie zdołał z siebie wykrzesać przez cały żywot, prysło.

— Ani z ciebie shinigami, ani arrancar. — Grimmjow wzruszył ramionami. — Jednym już nie jesteś, drugim nie jesteś... Jeszcze.

Kolejna garganta pruła niebo. Król i królowa Hueco Mundo wymienili porozumiewawcze spojrzenia i złowieszcze uśmiechy. Myśleli o tym samym. Tego samego pragnęli. Wreszcie stali po tej samej stronie. Obiema nogami.

 


_______________________________

 


== Zapowiedź części trzeciej ==



Podział.



Ani gwałtowna pogoda, ani nocne pukanie do drzwi nie zaskoczyło Urahary. Jedno pasowało do drugiego. W zasadzie należało się tego spodziewać. Owszem, był już w pręgowanej, flanelowej piżamie, ale puszysty, szmaragdowy szlafrok przewieszony przez oparcie krzesla jak gdyby tylko czekał na moment, w którym będzie potrzebny. Kisuke Urahara sięgnął po niego, gdy pukanie się powtórzyło, natarczywiej.

 Oho  chrzaknął, gdy bębnienie do drzwi rozbrzmiało jeszcze agresywniej, zanim do nich dotarł. Przekręcił zamek i nacisnął klamkę. Szpara powoli się rozszerzała, towarzyszące temu skrzypienie nasycało chwilę grozą. Grozę podsycały trzy rozbłyskujące w ciemności punkciki. Dwa kobaltowe, jeden cyjanowy.

Urahara może nie miał doktoratu z kolorystyki, ale te barwy interpretował bezbłędnie. Wiedział, że oznaczają kłopoty, zwłaszcza, gdy zestawiają się obok siebie. Zwłaszcza w środku nocy.

Bijące z wnętrza ciepłe, blade światło niewystarczająco doświetlało jego twarz. Nie sposób było dojrzeć oczu, na które opadała przysługa, płowa grzywka ani ocenić, czy jest zadowolony z wizyty. Najścia. Odwiedzin. Dopiero błysk rozświetlający niebo wyodrębnił nikły uśmiech wyginający jego wargi. Nikły i mylący

Nagłym ruchem mężczyzna próbował zatrzasnąć drzwi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz