GNIEW
Już zapomniałam, jak to jest czuć ciężar Zabójcy w ręce. Jest
niespodziewanie lekki. Idealny do cięcia dusz. Skuteczny w kaleczeniu ciał.
Przełykam nerwowo, czuję napływający stres, którego rytmiczne fale rodzą się
gdzieś w piersi i rozchodzą, uderzając w serce.
Co, jeśli nic się nie wydarzy?
Co, jeśli wydarzy się zbyt dużo?
Obracam broń w spoconych dłoniach. Czy pamiętam, jak to zrobić? Czy
wystarczy komenda, by wyzwolić moc? Czy to będzie tak łatwe, czy to zawsze było
łatwe?
Sięgam pamięcią wgłąb. Jak to było? Jak to było, gdy pierwszy raz
uwalniałam zanpakuto?
Akademia obfitowała w młode dusze, gotowe poddać się szkoleniu, by
zostać Shinigami, bogami śmierci. Wstąpić do Gotei, do jednego z trzynastu
oddziałów i służyć, a w razie potrzeby oddać życie w obronie dusz, w walce
przeciw Pustym, którzy je pożerali. Perspektywa niezbyt radosna, a jednak
wszystkim nam zależy. Żeby być kimś. Opuścić ubogie warunki Rukongai i
zamieszkać na Dworze.
Aby dostać tę szansę, trzeba wykazać się potencjałem. Szybciej niż
inni opanować nowe umiejętności. A przede wszystkim przetrwać. I nauczyć się
uwalniać swojego Zabójcę. Bez tego można zapomnieć o karierze na Dworze
Czystych Dusz.
Ręce mi się trzęsły, gdy stałam w jednym rzędzie z resztą kadetów,
a srogi głos mentora niósł się ponad naszymi głowami.
— Musicie wejść w swój świat, w świat waszego Zabójcy, poznać
mieszkającą w nim duszę. Waszą duszę! A raczej jej fragment. Odbicie. Ono może
przyjąć dowolny kształt i dowolną osobowość, ale to zawsze będzie
odzwierciedlenie was samych. A teraz skupcie się, poznajcie imię Zabójcy i
ustalcie komendę, na którą on zawsze odpowie! Teraz, wyciągnijcie miecze!
Jak jeden organizm, cała grupa obnażyła ostrza. Tak jak inni,
wpatrywałam się w bliki światła, które odbijało żelazo i... Nic się nie działo.
Nie miałam pojęcia, co zrobić, jak otworzyć wewnętrzny świat, do którego nie
miałam klucza.
— Masz, właśnie że go masz! — ryczał mentor nad moją głową, gdy po
dwóch godzinach doczekałam się tylko drżących dłoni, jak większość nas. —
Musisz zagłębić się w sobie, wyciszyć, odnaleźć wejście.
Ale jak?!
Let the floods cross
the distance in your eyes.
— Zamknij cholerne oczy! Wizualizuj. Skup się na mieczu. Poczekaj,
aż cię zaprosi.
Nabrałam powietrza. Powoli go wypuszczałam, trąc palcami po
nierównej powierzchni rękojeści. Nic się nie działo. Starałam się sobie
wyobrazić kształt własnej duszy. Czy będzie podobna do mnie, jak siostra? A
może składa się z tego, czego mi brakuje. Może wygląda tak, jak sama bym
chciała. Jest wysoka, śniada, smukła. A może pozbawiona ludzkich kształtów?
— Nie twórz jej! Ona już ma kształt! Znajdź do niego drogę!
Kolejna godzina. Drżały mi już nie tylko ręce, ale i nogi. Napięte
mięśnie bolały, po karku spływały strużki potu, wpadały za kołnierz, ubranie lepiło
się do skóry. Niektórzy z uczniów wpadli w jakiś dziwny trans, ale większość,
jak ja, nie miała pojęcia, dokąd to zmierza.
Rękojeść stawała się coraz mniej wygodna, przesunęłam dłonie wyżej,
na skórze poczułam chłód klingi i ten chłód koił. Nie bacząc na możliwość
skaleczenia, ostrożnie chwyciłam za ostrze. Przesunęłam opuszkami po gładkiej
powierzchni w jedną i drugą stronę. Rytmicznie. Stal stawała się coraz bardziej
podatna na dotyk. Mruczała zachęcająco. Gęstniała. Miękła. Gdy zanurzyłam w
niej palce, pod powiekami wybuchła biel.
— Lubisz to, hm?
Otworzyłam oczy, zerkając na białego lwa, czułam wibracje, kiedy z
gardła zwierzęcia wydobywał się pomruk aprobaty, gdy kolejny raz pogładziłam go
po grzywie. Przyglądałam mu się uważnie. Był wielki. Większy od przeciętnego
przedstawiciela swojego gatunku. Lew też zwrócił na mnie oczy. Lazurowe,
płonące. Potrząsnął łbem, rozległ się metaliczny pogłos i dopiero wtedy
dostrzegłam obrożę, do której przytroczony był fragment łańcucha oraz zerwane
kajdany na jego łapach.
— A więc tak wygląda część mojej duszy?
Lew cicho zaryczał. Brzęknęły łańcuchy. Poczułam ich ciężar na
własnych nadgarstkach. Poczułam lekkość zerwanych ogniw. Ich siłę.
— Czy masz jakieś imię?
Lew rozchylił nozdrza, parsknął.
„Shiraion”. To słowo pojawiło się w moich myślach.
— Shiraion — wypowiedziałam je na głos, kiwając głową i długo
patrząc lwu w opalizujące, niebieskie oczy, aż znalazłam słowa.
— Skowycz, Shiraion.
Ocknęłam się na dźwięk własnego głosu. Napięte mięśnie wreszcie się
rozluźniły, broń rozproszyła. Szeroko otwartymi oczami patrzyłam, jak na każdej
mojej dłoni formują się długie, stalowe pazury.
— Imię Zabójcy… Shiraion. Przywołanie: „skowycz”. Forma po
uwolnieniu… — Mentor oderwał wzrok od notesu, w którym zapisywał dane, by
przyjrzeć się Shiraionowi. — Tekagi. — Zanotował i podniósł wzrok na moją
twarz. — Dobra robota, Ikari. Opanowałaś uwolnienie.
Pamiętam. Wystarczy, że…
Nie.
Nie mogę już użyć tego przywołania.
Moja broń nie nazywa się Shiraion.
Już nie.
Odkąd wpuściłam do swojego świata Pustego, a on się w nim rozpanoszył.
— Kirai? — szepnęłam.
Pusty otworzył oczy.
— Jeśli mamy przeżyć, musimy go pokonać.
Chciałam zapytać, o kim mówi, ale wtedy horyzont zapłonął.
Niebieskie języczki ognia strzeliły w górę, rozstępując się przed masywnymi
lwimi łapami.
— Shiraion — powiedziałam cicho, z bólem, podziwiając go z daleka –
białą grzywę, płonące niebieskie ślepia, dumnie wypiętą pierś. — Nie chcę tego
robić.
— To twoja jedyna szansa. — Pusty machnął skrzydłem w stronę lwa. —
Nie ma tu już miejsca dla nas obu. A beze mnie nie przetrwasz.
Wstałam, obserwując zbliżającego się ducha zanpakuto. Lew warczał,
traktując mnie jak obcego. Jak Pustego. Ale wciąż był moją częścią. Jak miałam
się na to zdobyć? Nie mogłabym. Nie znalazłabym siły.
No chyba, że rozłożyłabym
skrzydła, pomyślałam, szeleszcząc piórami, które porastały moje przedramiona.
Nie byłam tym zaskoczona. Ja i Kirai od dawna stanowiliśmy jedność. Nie?
NIE GŁUPIA. JA TYLKO PRZEJMUJĘ TWOJE CIAŁO. DUSZĘ.
Moje myśli zalewały kolory.
Śmiech, chyba mój, ryki, chyba lwa. Białe futro pozlepiane krwią.
Pióra, tnące jak ostrza. Prosto, między ślepia. Atak. Obrona. Atak. Cios. Skomlenie.
Poddanie. Dobijanie.
Nie ma litości.
Nie mam jej wcale.
Nie mamy.
Oddycham ciężko, daję się zdominować emocjom. A one paraliżują. Co,
jeśli teraz znów tak będzie, jeśli on mnie posiądzie. Ja chyba nie mam na to
siły, nie mogę… Nie umiem…
— Miażdż, Pantera — dobiega moich uszu i gwałtownie podrywam
głowę. Grimmjow stoi z obnażonym mieczem w ręku, w momencie, kiedy wymawia
własne przywołanie, broń się rozprasza, a on traci ludzkie kształty. Kontury
jego postaci się zamazują, a gdy odzyskują ostrość, są dużo bardziej dzikie.
Niebieska grzywa faluje, tocząc się przez kark na plecy, panterze uszy czujnie
strzygą w powietrzu, a długie kły, pazury i łapy, na których Grimmjow stoi
pewnie, dopełniają wizerunku drapieżnika i idealnie oddają naturę jego
zanpakuto. Jego naturę. Tylko kobaltowe oczy patrzyły wciąż tak samo jak sprzed
przemiany. Czujnie. Odważnie.
Give me reason, to fill this hole.
Connect the space between.
Grimmjow chyba próbuje dodać mi otuchy, rozumiem. Jeszcze nigdy nie
zrobił czegoś takiego. A to działa. Jeśli on wierzy, że mam na
tyle siły, to mam. On się nie myli w takich kwestiach. Łapię zanpakuto mocniej.
Wiem, jakiego przywołania użyć. I robię to, bez względu na konsekwencje.
— Nienawidź,
Kirai.
Let it be enough to reach the truth that lies
across this new divide.
Czuję wibracje pod palcami, uderza mnie fala gorąca, ale blokuję
przemianę.
Nie chcę.
Uczucie gorąca się wzmaga, ale stawiam mu opór. Mrowienie skóry
postępuje, z przerażeniem patrzę, czy na jej wierzch nie przebijają się pióra,
jednak nic takiego się nie dzieje.
Chcę porozmawiać.
Natarczywa, wymuszająca swoją wolę fala się cofa. Przechodzi mnie
dreszcz, silny, jak elektryczny impuls. Włosy stają mi dęba, wrażenie obcej
świadomości odchodzi. Szum, który narastał w mojej głowie, wyraźnie się
wycisza.
Tylko po to, by za chwilę ryknąć mi wprost do ucha.
NO TO ZAPRASZAM.
Świat się wywraca. Ssanie w żołądku rozpiera wnętrzności i zostaję
wciągnięta w świat, który kiedyś należał do mnie.
Ale czy dalej tak jest?
Choć nie wykonuję żadnego ruchu, impresja lądowania jest bardzo silna.
Czuję, jakbym uderzyła stopami w twardy grunt, jakbym zeskoczyła z dużej
wysokości. Kolana znoszą krótkotrwały ból i mogę wyprostować nogi. Unoszę
głowę, rozglądam się po miejscu, w którym się znalazłam.
Nic tu nie wygląda znajomo.
There was nothing inside.
The memories left abandoned.
Kiedyś była tu łąka. Przepastna, bezkresna. Potem porosła ją bazylia.
A kiedy byłam tu ostatnio, spalona, wysuszona ziemia, to było wszystko, co
stanowiło krajobraz tej krainy. Teraz stoję na brudnym, nierówno ułożonym
chodniku, a jedyna droga, którą wytycza, prowadzi do rozlatującej się speluny.
Nie mając specjalnego wyboru, ruszam w jej stronę.
Drzwi skrzypią przeraźliwie, w powietrzu unosi się kurz, podświetlany
przez wpadające brudnym oknem promienie. W kącie stoi stara szafa grająca, z
której dobiega cicha muzykę. Oczywiście znam piosenkę. Oprócz dziennego światła,
żadne inne nie rozświetla wnętrza. Cienie skradają się po ścianach i czają w
zakamarkach. W knajpie jest pusto.
— Halo — wołam, ale zachrypnięty głos ledwo wydobywa się ze
ściśniętego gardła. Odchrząkam i po prostu trzaskam drzwiami, żeby oznajmić
swoje przybycie. Na zapleczu słychać jakiś ruch. Szuranie. Westchnięcie. Kroki.
Spodziewam się sporych gabarytów bestii, kręconych, czerwonych rogów,
rozłożystych skrzydeł, piór we wszystkich odcieniach tęczy, barwnego futra,
potężnych łap wykończonych zabójczymi szponami, długiego ogona. Zastanawiam
się, jak zmieści się w drzwiach prowadzących na tyły baru. Ale kiedy te się
otwierają, nie wiedziałabym na kogo patrzę, gdyby nie jedna wspólna cecha –
kolory.
— Jesteś — wymrukuje bez entuzjazmu chłopak o włosach w siedmiu
barwach. Czerwień przechodzi w pomarańcz, ta w żółć, żółć w zieleń, zieleń
płynnie wpada w błękit, który zastępuje indygo i kończy w fiolecie. Rysy twarzy
ma ostre, podbródek spiczasty, oczy skośne, brwi mocne, czarne, nos długi,
prosty. Głos ma niski, przyjemny, mimo marudnego tonu.
— Kirai? — upewniam się, przyglądając mu się uważnie, na co on
przewraca oczami, które zmieniają kolory. Kiedy skupia wzrok na mnie, są szare,
co znaczy, że jest poirytowany.
— A kogo się tu spodziewałaś? — pyta opryskliwie, wciskając ręce w
kieszeń czarnej bluzy. — Co, to za mało? — Bierze w palce kosmyk opadających na
twarz włosów, a ja przecząco kręcę głową.
— Nie, poznaję cię, tylko…
WOLISZ MNIE TAKIEGO?
Znów słyszę go bezpośrednio w swojej głowie i widzę prawdziwą,
górującą nade mną, demoniczną postać. Nie mam wątpliwości, którą wersję wolę.
— Nie, skądże — syczę, próbując zamknąć przed nim dostęp do swoich
myśli. Nie wiem, czy mi się udaje, czy wraca do ludzkiej postaci z własnego
wyboru.
— Czego tu szukasz? — Wrogie nastawienie każe mi przypuszczać, że nie
dogadamy się tak łatwo, jak myślałam.
— Chcę… — zaczynam, ale Kirai wchodzi mi w słowo.
— Jasne, oczywiście! Czego innego mogłabyś chcieć! Ale wiesz co? —
Jego oczy robią się jadowicie żółte. — NIC ode mnie nie dostaniesz. Żadnej siły. Nie po tym, co ze mną zrobiłaś.
Zaciskam mocno usta, czując nagłe uderzenie złości.
— Co ja zrobiłam z tobą? — Krzywię się, rozszerzając
nozdrza. — To ty pozbawiłeś mnie własnej woli, panowania nad ciałem, a
na koniec próbowałeś dobrać się do mojej córki, zjebie!
Kirai nagle rozciąga usta w szerokim uśmiechu, jego oczy weseleją i
mienią się jak złoto.
— Dobrze się razem bawiliśmy, co? — Otwarcie wybucha śmiechem, gdy ja
zaczynam się wściekać i przeklinać go od najgorszych. — To chciałem zobaczyć —
oznajmia, z uznaniem kiwając głową w odpowiedzi na moją wiązankę. — Ale to nie oznacza, że ci wybaczam.
— ty wybaczasz mi?! — biorę wdech,
żeby wygarnąć mu, co jeszcze myślę, ale figlarny róż, grasujący, w jego
ślepiach zdradza mi, że Kirai dobrze się bawi. Prowokuje. A ja jestem głupia,
pozwalając na to. Ze świstem wypuszczam powietrze.
— Nigdy się nie zmienisz — wzdycham, opierając ręce na biodrach.
— A ty? Czy ty się zmieniłaś? — Kirai wychyla się przez kontuar, żeby
lepiej mi się przyjrzeć. — Powinnaś. — Kolory tęczówek zmieniają się w
szaleńczym tempie i zaczynają ciemnieć. — Jeśli chcesz się ze mną w końcu
dogadać. — Jego głos brzmi jeszcze niżej, niczym warkot, a jego oczy stają się zupełnie
czarne, takie, jak jego dusza. Kiedy nimi na mnie patrzy, nie mam żadnych
wątpliwości. Kirai robi to, do czego został ochrzczony: nienawidzi. Wszystkich i wszystkiego.
There was nowhere to hide.
The ashes fell like snow.
— Masz rację — przyznaję, z trudem wytrzymując to smoliste spojrzenie.
— Trochę się zmieniło.
— Czyżby? — Kirai świdruje mnie wzrokiem. W tej postaci mógłby
uchodzić za postrzelonego nastolatka, ale ja widzę w nim jedynie potwora. Z
którym chcę się sprzymierzyć. — Rzeczywiście… Widzę coś w twoich oczach — zgadza
się, choć bardzo ostrożnie. — Coś więcej, niż gniew — zawiesza głos. — Chodzi o
mnie? — powątpiewa. — Czy może ktoś inny zalazł ci za skórę jeszcze bardziej?
Fakt, że nie mogę powstrzymać drgnięcia, a może wyraz mojej twarzy,
choć najpewniej dostęp do wybiórczych myśli – nie wiem, co sprawia, że Kirai
czyta ze mnie jak z otwartej książki, mimo, że unikam jego spojrzenia.
— Ktoś cię skrzywdził. — Mruży oczy, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. —
Ktoś, komu ufałaś.
— Nikomu nie ufałam bardziej — wyznaję cicho, zaciskając pięści. — Po
tobie spodziewałam się wszystkiego, ale oni… — Przygryzam wargi do krwi. — Jak
mogłam się tak pomylić… — szeptam, przerażona tym błędem, opuszkami palców
muskając zaczerwienione usta.
— Porzucili cię — podsyca Kirai, delektując się uchodzącymi ze mnie
emocjami. — Przestałaś być potrzebna, więc się ciebie pozbyli. — Nie
odpowiadam, a on kontynuuje. Wie, że się nie myli. — Byłaś zbyt uciążliwa. Zbyt
bezpośrednia. A przez to niebezpieczna.
— Potrzebowałam ich — wciąż mówię cicho, jakby opowiadanie o tym
głośniej miało boleć jeszcze bardziej. — Czekałam. Czekałam tak długo… —
Zagryzanie warg już nie pomaga. Czuję gromadzącą się na powierzchni oka taflę
łez. — Ale nikt nie przyszedł. — Wstrzymywane emocje toczą się po policzku
słoną strużką. — Olali mnie. Po prostu mnie olali. Jakbym nic nie znaczyła.
Jak…
— Jak śmiecia — dobrotliwie podpowiada Kirai.
Mój podbródek się
trzęsie.
And the ground caved in
between where we were standing.
— Nie rycz! — upomina mnie nagle Pusty. — Jakie to słabe, Ikari. Nie
do tego cię stworzono. Weź się w garść i przestań się nad sobą rozczulać! Pomyśl,
w co możesz to przekuć, pomyśl o sile, której pragniesz! Znajdź ten płomień!
Dołącz w nim do mnie!
— Obiecali chronić moją córkę! — wyrzucam z siebie wszystko, co tak
długo tłumiłam. — Złamali słowo. — Podnoszę wzrok,
w którym coś wyraźnie podoba się Kiraiemu.
— Płoń!
— Mieliśmy tworzyć sojusz. — Paznokcie wbijają się w skórę.
— A oni zostawili mnie w mieście Pustych bez wsparcia.
— Nawet kiedy byłaś…
Teraz to ja przewiduję, o co chce pytać Kirai.
— Nawet wtedy. — Biorę głęboki wdech, płuca
płoną, pożera je gniew.
— Pamiętam, jak mówili…
— Wszystko, co mówili, było nic nieznaczącym jebanym kłamstwem —
nabieram tchu, dysząc, pocąc się ze wściekłości. — Pozbyli się mnie ze swojej społeczności, jakby te słowa nigdy nie padły. Jakbyn nigdy nie była jej częścią.
— Teraz. Popatrz na mnie. — Opanowany głos Kiraiego brzmi jak znad
powierzchni, ledwo przebijając się przez gruby kokon moich uczuć. — POPATRZ NA
MNIE!
Unoszę wzrok. Napotykam czarne jak smoła ślepia. Bezdenne. Kipiące. Po
brzegi wypełnione nienawiścią.
— Powiem ci, czy widzę to, co chcę zobaczyć… — mruczy Kirai i długo,
długo patrzy mi w oczy. Chce, żeby były takie jak jego.
I ja też tego chcę. Chcę przekuć w coś pożytecznego, w coś silnego
bezradność, żal i…
— Ból — wyrokuje Kirai, nie do końca usatysfakcjonowanym tonem.
And
your voice was all I heard
That I get what I deserve
— To widzę na pewno. Jest go tu całe mnóstwo. Ale czy pod nim kryje się coś gorętszego? — zawiesza głos, jego tęczówki bledną. — Być może. A jeśli jeszcze nie, to tylko kwestia czasu… — Uśmiecha się i łapie mnie za ramię. Wzdrygam się, pewna ukłucia bólu, ale to tylko ludzkie palce zaciskają się na mojej skórze. — Wiem, co z tym zrobić. Poprowadzę cię. Podłoże jest przygotowane znakomicie. — Uśmiech się poszerza. Przeradza w śmiech. — Zabawne, że akurat im powinienem za to dziękować. — Kirai trzyma się za brzuch, rozbawiony własnym wspomnieniem. — Ze wszystkich krzyczeli najgłośniej, jak to nigdy mi cię nie oddadzą!
Nie podzielam tej wesołości. Wciąż się trzęsę ze złości. Tak długo
noszę w sobie cały ten syf, tak długo odtwarzam go w głowie, zadręczam,
połykając łzy, a ten gniew nie słabnie. Za każdym razem, gdy daję mu się
ponieść, wykańcza mnie coraz bardziej. Ale nie to jest w tym wszystkim
najgorsze.
— Co? — Kirai też to widzi. — Jest coś jeszcze?
— Najgorsze, że mimo wszystko… Mimo tego, jak podle mnie potraktowała…
— Łzy przeciskają się przez upośledzony kanalik pustego oczodołu i płyną prosto
z pustki. — Tak cholernie mi ich brakuje.
So give me reason,
to prove me wrong,
to wash this memory clean.
Mój głos odbija się od ścian. Brzmi jak skomlenie. Gardzę sobą za tą
słabość, za to, że ciągle tli się we mnie coś, czego nie umiem zadeptać. Kiraiemu
trochę rzednie mina. Jemu też się to nie podoba, ale zanim komentuje to w jakiś
sposób, gdzieś za nami rozlega się łoskot. Podskakuję na ten dźwięk i oglądam
się za siebie.
— Jest tu… Jest tu ktoś jeszcze? — pytam z niedowierzaniem, a Kirai w
odpowiedzi niedbale wzrusza ramionami i odwraca wzrok. Ta reakcja wydaje mi się
na tyle podejrzana, że muszę zbadać sprawę.
Odwracam się i uważnie przyglądam reszcie pomieszczenia. Jego druga
część oddzielona jest łukiem i to w jego cieniu dostrzegam jakiś ruch.
Jak to możliwe, że ktoś jeszcze zamieszkuje wewnętrzny świat mój i
Kiraiego?
Mimo palącej ciekawości, ostrożnie stawiam kroki. Podchodzę do łuku i
zaglądam za ścianę.
Przy stoliku siedzi mężczyzna. Popija wodę ze szklanki. Hałas rozlega
się, gdy ją odstawia, ale zdaję się, że dopiero teraz robi to w ten sposób, by
zwrócić na siebie uwagę, a wcześniej wszystkiemu się przysłuchiwał. Jestem
pewna zarówno, że widzę go po raz pierwszy, jak i tego, że dobrze się znamy.
Niespiesznie staję naprzeciw niego.
Gęste białe włosy są sztywne, uniesione u nasady, opadają na bok, do
mocnej linii szczęki, przesłaniając część twarzy, ale nie lazurowe oczy. Opadam
na krzesło, przyglądając mu się z otwartymi ustami. Skrawek łańcucha,
przytroczony do kajdanki, obejmującej jego nadgarstek, pobrzękuje, gdy znów
sięga po szklankę, patrząc na mnie ozięble. Dłonie ma duże, silne, znika w nich
cała szklanka. Jest barczysty i zapewne bardzo wysoki, choć nie tak łatwo to
ocenić, gdy siedzi.
— Jak?! — wyduszam w końcu, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Przecież
ty… Przecież ja… Jak. To niemożliwe.
In every loss, in every lie,
in every
truth that you'd deny
— On ci nie odpowie.
Kirai podchodzi do stolika i wymownym gestem przeciąga po szyi,
podbródkiem wskazując na milczącego mężczyznę. Wpatruję się w niego, aż on wreszcie
– z dezaprobatą się krzywiąc – nachyla się nieco, by trochę światła padło na
jego twarz. Przecinają ją blizny. Jedna
sięga od kącika lewego oka, przez nos, aż do ust, druga, równoległa, znaczy
czoło i przechodzi przez oko. Trzecia paskudnie szpeci szyję.
— Czy to — głos odrobinę mi się trzęsie — czy ja to zrobiłam?
— My. — Kirai litościwie współdzieli ze mną winę. — Ale i bez tego nie
wiadomo, czy mógłby cokolwiek powiedzieć. Przecież nigdy tego nie robił.
Mężczyzna prycha gniewnie, rzucając Kiraiemu groźne spojrzenie.
Co za dupek. Powiedz mu, że jestem
twoją częścią. Myśli, że nigdy nie zamieniliśmy słowa?
Na dźwięk jego głosu, który od zawsze wypełniał ten świat, ogarnia
mnie wzruszenie.
— Shiraion. — Wyciągam przez stół rękę, ale on cofie swoją. Patrzy na
mnie złowrogo. — Wybacz mi — proszę. — To był błąd. Nie chciałam. — Nie mówię,
że Kirai mnie zmusił. To nie do końca prawda. Ale prawdą jest to, że naprawdę
myliłam się, ufając niewłaściwym osobom.
And each regret, and each goodbye
was a mistake too great to hide.
Chciałaś mnie zabić.
Byłabym głupia, sądząc, że Shiraion od tak mi odpuści. Nie po czymś
takim. Nazwanie tego pomyłką jest olbrzymim niedopowiedzeniem.
— Na szczęście mi się nie udało. — Nie mam nic na swoje wytłumaczenie.
Bo jak wytłumaczyć coś takiego. Szaleństwem? Być może mnie dotknęło. — Ale…
Jakim cudem?
Zanpakuto się regenerują. Nie
wiedziałaś? Musisz sama się zabić, jeśli naprawdę chcesz się mnie pozbyć.
— Nie chcę. Przepraszam. — Opuszczam pokornie głowę.
— Czy możecie się nie zachowywać, jakby mnie tu nie było?! — Kirai się
denerwuje, bo nie może słyszeć tego, co Shiraion przekazuje bezpośrednio mi.
— Dlaczego nie jest lwem? — pytam, ignorując jego humor.
— Bo tak i już. — Kirai się naburmusza. — Teraz ja ustalam tu zasady,
a mi znudziły się zwierzęce kształty.
— Nie, Kirai. Teraz my, razem, ustalamy cokolwiek. — Mierzymy
się na spojrzenia. — Inaczej znów skończysz w zamknięciu. Raz i drugi udało nam
się zrobić z tobą porządek, więc nie łudź się, że tym razem będzie inaczej.
Wiemy już, co robić. Grimmjow jest spuszczony ze smyczy. I, jak się
orientujesz, ma całkiem sporo władzy na takimi jak ty. Rozerwie cię na strzępy nawet razem ze mną,
jeśli tylko pojawi się podejrzenie, że…
— Dobra! Zrozumiałem! — Kirai kapituluje, podnosi ręce. — Niech będzie
po twojemu. Ale teraz już sobie idź. Oboje mamy cię na razie dość. — Macha na
mnie ręką, wypraszając. Shiraion zerka na niego i niechętnie przyznaje mu rację
krótkim skinięciem głowy. Oboje wyrzucają mnie z mojego własnego świata.
Szarpnięcie jest bolesne, ale warte cierpienia. Kiedy otwieram oczy,
światło razi mnie, jak po długim przebywaniu w ciemności. Wciąż stoję z
wyciągniętym mieczem, choć pierwsze, co widzę, to wyszczerzone kły Grimmjowa.
Wiszą tuż nade mną i zmuszają do zastanowienia, czy właśnie chciał mnie pożreć.
— Moja dziewczyna! — Arrancar mierzwi mi z zadowoleniem włosy i
wybucha pełnym satysfakcji śmiechem. Zanim pytam, co w niego wstąpiło, mój
wzrok pada na twarz Urahary. Z zawiedzioną miną wpatruje się w punkt poniżej
linii moich oczu. Zakładam, że nie chodzi o to, że nagle docenił rozmiar mojego
biustu i powoli przesuwam po nim ręką.
Mogę ją przełożyć przez siebie na wylot.
W okolicy serca zieje idealnie okrągła dziura średnicy jakiś
dziesięciu centymetrów. Każdy Pusty, każdy Arrancar ma podobą. Różni się tylko
miejsce, w którym występuje. Grimmjow ma taką na brzuchu. Ulqiorra na szyi,
Starrk na mostku. Kirai miał taką na sercu. To, że teraz pojawiła się w tym
miejscu u mnie, mogło znaczyć tylko to, że pewne przeobrażenie dobiegło końca.
Że Kirai się zintegrował. A ja nie byłam już Shinigami.
— No to na tyle, jeśli chodzi o odwiedziny, nie? — odezwał się
Urahara, smutnym, nieznajomym mi tonem. — Jeśli już niczego więcej nie chcecie
wynieść z mojego domu, to żegnam się z państwem.
— Mam deja vu, albo znowu ktoś mnie wyprasza… — marudzę, ale w głębi
serca się cieszę. Mrowienie w czubkach palców rozchodzi się po całym ciele i
wiem, co to takiego. To moja moc, zaklęta do tej pory w zanpakuto. Uwolniona.
— Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałować — wyraża swoją nadzieję
Urahara, kiedy go mijam. — Masz, czego chciałaś. Czy teraz będziesz szczęśliwa?
— No pewnie — odpowiadam ze śmiechem, który udziela mi się od Grimma.
— Bo teraz wszyscy dostaną to, na co zasłużyli.
Tymi słowy go żegnam. I pełnym złych wróżb uśmiechem.
And your voice was all I heard,
that
I get what I deserve.