Yo. Z okazji swoich pierdolonych urodzin mam dla Was ten prezent wątpliwej jakości w postaci nju czaptera. Przepraszam, że nie dodałam gwiazdeczek tłumaczących nazw potraw, ale kuźwa, musze zaraz wstać, a jeszcze się nie położyłam... Jutro (dzisiaj, juz jest piąty, kretynie) zailcze swoja porazke upijajac sie na MAXA jedym piwem z powodu przesypiania osmiu godzin na trzy dni, brawo Wilczy, brawo!
Wychylcie za mnie browca w weekend, co? Żeby nie bylo ze mną gorzej, niz jest, ya-ha!
and...
I am the alpha now.
____________________________
Czy to aby nie zaczynało go powoli
przerastać? Czy powoli nie robiło się zbyt tandetnie, zbyt sztampowo? Do czego
zmierzał, rzucając na bok koronę, każąc czekać królestwu?
Przebiegając ulicami miasta, zerkał
ukradkiem na witryny sklepowe, w których wypolerowanych szybach odbijała się
jego postać. Zastępcze ciało było jego idealnie oddaną kopią, włączając w to
fakt, że kapelusznik zostawił mu wyrwę w brzuchu wielkości pieści i maskę
Arrancara, co chyba powinien sobie darować, żeby Grimmjow mógł spokojnie spełniać
ludzkie standardy piękna. Tłumaczył się co prawda tym, że na mecz już wszystko
będzie przygotowane jak należy, ale Grimmjow i tak bardzo średnio o to dbał. Co
go obchodziło, czy ludzie się go wystraszą? Powinni się go bać! Był przecież
groźnym, totalitarnym władcą i synem destrukcji! Mógłby całe te miasto zgnieść
w jednej pięści. Gdyby tylko chciał.
Problem Szóstego polegał na tym, że mu się
nie chciało. Nie chciało mu się siać chaosu i fermentu. Wolał trzymać się
planu, do końca, chociaż to wszystko zaczynało go nużyć. Trwało zbyt długo, ta
pogoń. Nie tak to sobie wyobrażał. Chociaż jeśli miałby być ze sobą szczery, musiałby
rzec, że po prostu sam nie wiedział, na co się pisał. I teraz z jednej strony
trzymała go przy tym jego wrodzona upartość, bo ciągle wierzył w to, że może
osiągnąć cel, ale zaczynał się niecierpliwić. Gdyby tak móc to wszystko
zakończyć teraz. Dzisiaj. W tej chwili. Gdyby zobaczył jak uchyla się taka
furtka, wierzył, że wykrzesałby z siebie wystarczającą ilość energii, by…
Nie zauważyłby tego, gdyby akurat nie
zachodziło słońce. Jaskrawopomarańczowy promień słońca odbił się od lustrzanej
wystawy, oferującej najlepsze w mieście usługi fryzjerskie i na moment oślepił
Arrancara. Mrużąc wściekle oczy, Grimmjow podbił do przeszklonej gabloty z
zamiarem rozbicia jej w drobny mak, ale właśnie wtedy, pierwszy raz od dawna,
zyskał szansę przyjrzeć się swojemu odbiciu. Pozornie nic się nie zmieniło. Ten
sam skrzywiony ryj, który znał, ale…
In my eyes, indisposed
In disguise as no one knows
In disguise as no one knows
Odrzucił kaptur, rzucający na jego twarz cień
i niemal przywarł nosem do szyby. Dłonią
naciągnął skórę u nasady nosa w górę, a potem puścił, obserwując co się dzieje.
Skóra wróciła na swoje miejsce. Prawie. Chociaż starał się wypogodzić oblicze, dalej
wyglądał na wkurzonego.
Nozdrza Arrancara zadrgały. Zalała go fala
emocji. Gniewu, a może… strachu.
Doigrał się. Nie można całe życie bezkarnie
marszczyć brwi dwadzieścia cztery godziny na dobę i spodziewać się, że nie przyniesie
to żadnego rezultatu. Dotknął drżącym palcem bruzd znaczących środek jego
czoła.
Zmarszczki.
A więc to tak… Nawet Szósty Espada się
starzeje? Czy już za późno na dzieci, na zakładanie rodziny? Przecież musiał
pozostawić po sobie jakiegoś potomka. O znalezienie partnerki tak bardzo się
nie martwił. Wierzył, że kiedy przyjdzie czas, jego urok osobisty znów zadziała
jak należy. Tylko, że ten czas faktycznie uciekał…
I nagle poczuł swój stary, znajomy gniew. Na
nią, to wszystko przez nią. Tak jest, fakt, że został pustym w chuj dawno temu (Grimmjow
sam nie wiedział ile dokładnie ma lat. Ciężko rachować, kiedy jest się
panterą), a te zmarszczki pewno ma od dawna i zauważyłby je, gdyby chociaż
przez chwilę z własnej woli przestał się marszczyć, ale właśnie o to chodzi, to
przez tą zołzę przestał się wściekać. Na moment, bo na moment, ale moment ten
jak widać trwał wystarczająco długo, by dostrzegł, że zegar tyka, a wstrętna cholernica
znowu gdzieś zwiała i nie miał kto go pocieszyć. A przecież musiała odpokutować
za swoje grzechy. W końcu przyprawiła króla o pierdolone zmarszczki! Coś tak
haniebnego, tak ludzkiego… Teraz tylko patrzeć, jak jego lazurowo błękitne,
gęste włosy zaczną siwieć i rzednieć! Coś takiego musi być karane. I Grimmjow
wcale nie myślał o karze śmierci. Znał lepsze sposoby, w których Shinigami
mogłaby mu się przysłużyć.
Hides the face, lies the snake
And the sun in my disgrace
And the sun in my disgrace
Zarzucił z powrotem kaptur na twarz, a
potem jego pięść przebiła cienką taflę szkła, które posypało się na niego.
Otrzepał się, strząsając z siebie kilka odłamków i wyraźnie szczęśliwszy ruszył
do centrum, nie przejmując się zamieszaniem, jakie powstawało za jego plecami.
Pełen samozadowolenie uśmiech wypełzł na jego usta. Odsłonił zęby w szerokim
uśmiechu, strasząc przechodniów. Wystarczy trochę destrukcji i samopoczucie od
razu się polepsza.
DWIE GODZINY WCZEŚNIEJ, CENTRUM TOKIO.
Wysoki mężczyzna o prostych, czarnych,
sięgających ramion włosach stał przed wykwitną hiszpańską restauracją,
dopalając cienkiego papierosa. Ubrany był w biały garnitur, ale już rozebrał
się z marynarki i teraz trzymał ją w jednej ręce, niedbale zarzuconą na plecy. Rękawy
olśniewająco białej koszuli miał podwinięte, a jej mankiety wytwornie
wywinięte. Całości dopełniała biała kamizelka z guzikami wysadzanymi czarnymi
opalami i połyskujące czarno-białe półbuty na minimalnym obcasie. Wiele
mijających go kobiet rzucało mu długie, zaczepne spojrzenia, bo choć był mało
pospolitej urody, a jego głowa przewiązana była jedwabną, białą szarfą,
ukrywającą znajdująco się w twarzoczaszce wylotową dziurę, budził
zainteresowanie ze względu na swój niezwykły wzrost i drogi, elegancki strój.
In my shoes, walking sleep
In my youth I pray to keep
In my youth I pray to keep
Rzucił niedopałek na chodnik, następnie zdeptał
go swoim gustownym butem i wszedł do wnętrza restauracji, nad którym pysznił
się neonowo różowy napis „THE MADNESS”, a mniejszą, jeszcze bardziej zawoalowaną
czcionką, jakby od niechcenia, dodano: „of tastes”. Była to nowo otwarta i najdroższa
knajpa w mieście. Gości obsługiwał tu sam właściciel, który również zarządzał
kuchnią, to znaczy układał menu. Podobno czasem sam gotował i podobno lubił eksperymenty,
a za jego dania płaciło się czekami i nigdy nikomu nie zdradzał przepisów, więc
właściwie nie było do końca wiadome, czym karmił ludzi. A jednak ludzie walili
do „Madness of tastes” drzwiami i oknami i z przyjemnością zostawiali tu swoje
wypłaty, a zdarzało się, że i jedli na kredyt. Taki prawdziwy, w banku, nie na
zeszyt. Cóż, prestiż robił swoje. Jednak wysoki, czarnowłosy mężczyzna nie
martwił się, czy będzie wypłacalny. Miał tu znajomości i to nie byle jakie.
Może nie można było powiedzieć, że przyjaźnił się z właścicielem lokalu, jednak
bezsprzecznie łączyły ich nie byle jakie interesy.
Nie zgrzeszył pewnością siebie. Właściciel
podszedł do niego, gdy tylko go zauważył, co nie było trudne, jako że górował
nad resztą klientów, oczekujących na wolny stolik.
– Buenas noches, señor! – zawołał
wystrojony we frak mężczyzna, serdecznie rozkładając ramiona w powitalnym
geście. Na jednym z nich zakołysała się muślinowa kelnerka. – Czy mogę pańskie
okrycie, señor?
Czarnowłosy z zażenowaniem wręczył mu
marynarkę, patrząc z niesmakiem na przylizane, zaczesane do tyłu, krótkie
różowe włosy obsługującego go mężczyzny. Jego zdaniem brakowało mu tylko
cienkiego, różowego wąsika do kompletu, który mógłby podkręcać, przyciskając do
siebie tą kelnerską szmatkę i recytując gościom specjalności szefa kuchni. Czyli
swoje.
– Nieźle się tu urządziłeś, Granz – rzucił
z przekąsem, obserwując, jak Szayel pstryka palcami, a szatniarz zjawia się na
jego skinienie, by odebrać od niego wierzchnie okrycie i odnieść do szatni. –
Dla ciebie to wszystko to niezła zabawa, co?
Aporro tylko się uśmiechnął, poprawił okulary
w białej, rogowej oprawie i nie wychodził z roli.
– Czy mogę zaproponować tabas, señor Gilga? – Dystyngowanym
gestem dłonią, zaprosił Nnoitrę, by podążał za nim do wolnego stolika. – Dzisiaj
podajemy grasicę cielęcą z szafranem i queso manchego w słodkiej sangrii.
– Kurwa, od kogo ty się uczyłeś gotować?
– Mam świetną książkę kucharską,
znakomitego wirtuoza kuchni, masterchefa nagrodzonego trzema gwiazdkami
michelin, doktora Hannibala Lectera. – Żółte oczy Ósmego zapłonęły, jakby
gotowanie faktycznie zostało jego nowa pasją. – To co? Na danie główne podać gazpacho czy paella z kurczakiem?
– Nie przyszedłem tu się nażreć – warknął
Nnoitra. Chwilę pomilczał, studiując kartę, którą wręczył mu Szayel, aż w końcu
się złamał. – A z czym macie fabade?
Widząc, że Granz odsłania wszystkie, z ósemkami
włącznie, zęby w uśmiechu, Nnoitra poczuł, że traci apetyt i gdyby wiedział ile
sprawi Szayelowi satysfakcji, chyba wolałby umrzeć z głodu.
– Naturalnie z chorizo,
"morcillą" i boczkiem. Decyduje się pan, señor?
– Niech będzie. – Nnoitra trzasnął kartą o
stół i spojrzał na Szayela wymownie, rozpinając guziki przy kołnierzu. W
restauracji było niezwykle parno. – No na co, kurwa, jeszcze czekasz? Napiwki
się chyba daje na koniec.
Heaven send Hell away
No one sings like you anymore
No one sings like you anymore
Szayel mrużył żółte ślepia, świdrując nimi
Piątego. Złapał przebiegającego obok kelnera, przekazał mu treść zamówienia
mówiąc płynnie po hiszpańsku, a kiedy chłopak odbiegł, odsunął sobie krzesło i
usiadł naprzeciw Nnoitry.
– Po co przyszedłeś?
– Jak to? Przecież pracujemy razem.
– Do tej pory tu nie przychodziłeś. Coś się
stało.
Gilga skrzywił się, wsunął czubek dłoni pod
szarfę jakby zaswędziała go pustka. Z kieszonki w klapie marynarki wyciągnął
jakąś złożoną na cztery kartkę, która następnie rozłożył i podsunął Szayelowi
pod nos.
– Przyszły nowe rozkazy. Plany się
zmieniły. W zasadzie… Przechodzimy do planu „B”.
– To znaczy? – Szayel poprawił zjeżdżające
mu na czubek nosa okulary i czytał papier, którego nagłówek głosił: ARMAGEDON,
a pierwszy akapit zatytułowany PLAN „A” został wykreślony.
– To znaczy, że nie będzie rozpierdolu na
meczu. Pokapowali się. Mecz będzie obstawiony. Jest nas za mało, żeby dać z
nimi radę.
– I co teraz?
– Kurwa, zamknij ryj i słuchaj. Mamy dalej siać
panikę. Dalej izolować tą niebieskowłosą kurwę. Ktoś nam pomoże. Ktoś od nich.
Już pomaga. I wiesz co jest najlepsze?
– Co?
– Chyba sam o tym nie wie. Nad nim jest
ktoś jeszcze. Ale robi to. I ten pierdolony Pusty rośnie w siłę. Tylko nie
rozumiem czemu.
Szayel westchnął i pozwolił kelnerowi,
który właśnie nadbiegł, żonglując talerzami, podać im przystawkę.
– Chyba wiem o co chodzi.
– To może byś mnie, ja pierdolę, oświecił?
– Czym się żywią Hollowy, Nnoitra? –
zapytał Aporro, nadziewając na widelec kawałek średnio wysmażonej grasicy i
oblizując się ze smakiem.
– Reiatsu?
– Też. Ale prawdziwy Hollow, taki wiesz, z
prawdziwego zdarzenia, mający zadatki na więcej… Żywi się pustką. Kumasz? Pusty
w swoim środowisku. Taki Grimmjow, Starrk, Ulqiorra… Nawet ty. Odrzucaliście
inne działające wokół was obecności. Nie akceptowaliście, że możecie być
zależni od kogoś. Więc… byliście sami. Kiedy ona będzie sama, jej Hollow będzie
czuł się lepiej. Stąd ta izolacja. – Ze smakiem przeżuł kawałek mięsa. – Ale to
jeszcze nie wszystko.
– A co? – Nnoitra sprzątał swój talerz.
Jadł rękami, nie przejmując się tym, że na stole leży tuzin rodzajów sztućców.
Pewno
dlatego podwinął rękawy, pomyślał Szayel zanim odpowiedział:
– Ten skurwiel oprócz pustki potrzebuje
czegoś innego.
– Przestań robić te wkurwiające,
pseudodramatyczne pauzy.
– Dbam o twoje szare komórki. No wiesz, od
czasu do czasu dobrze ruszyć głową.
– Więc?
– A jak się nazywa nasz ulubieniec?
– Nie Kirai?
– Ano, Kiraś, więc… Jak sądzisz? Czego mu
potrzeba do pełni szczęścia?
– Nienawiści? – zapytał, choć już znał
odpowiedź i kiedy tak na chłodno to kalkulował, stwierdził, że cały ich wysiłek
rzeczywiście się może opłacić.
Stuttering, cold and damp
Steal the warm wind tired friend
Steal the warm wind tired friend
– Bingo, rozbiłeś bank. Odjedziesz stąd
najnowszym mercedesem klasy „A”. To główna nagroda w tym teleturnieju. –
Zaśmiał się Ósmy, podnosząc kieliszek z winem, który podstawiła obsługa. Zakołysał
zawartością, powąchał, pociągnął łyka, przepłukał nim usta i wypluł, krzywiąc
się z niesmakiem i oddając go stojącemu przy nich na baczność kelnerowi. –
Reklamować. Na czym to my…? Aha. Nienawiść. Tak. Im więcej mu jej dostarczymy,
tym lepiej.
– Czyli mała kurwa musi wszystkich znienawidzić?
– Chyba już to robi. Pewno temu plan się zmienił.
Hollow będzie już wystarczająco silny, by od razu przystąpić do działania. Nie
musimy już jej uprowadzać, rozumiesz?
– Tylko jak on ją do siebie ściągnie?
– Nie wiem. Rozkazy są dość zagmatwane,
przez to, że nie możemy poznawać ich bezpośrednio. Ale sam mówiłeś, że ktoś nam
pomaga nie? Skoro mamy wtyczkę, jakoś to będzie. Musimy tylko wszystkiego
dopilnować. I nakręcać tą… spiralę nienawiści.
Umilkli, a tymczasem zabrano ich puste
naczynia i podmieniono na nowe, z głównymi daniami. Kiedy już się najadł,
Nnoitrze rozjaśniło się w głowie. Oparł ręce o blat i nachylił się do Aporra.
– Właściwie… Po co działamy razem z nim?
Przecież… możemy to załatwić sami. Jak ją zabijemy, on nigdy stamtąd nie
wylezie.
Szayel zatrzepotał gwałtownie powiekami.
– Zwariowałeś? – zapowietrzył się.– Kiedyś stamtąd wyjdzie, a wtedy po nas.
Ale nie o to chodzi. My zwyczajnie wybieramy mniejsze zło.
– Mówisz albo on, albo niebieskowłosy
kurwiarz?
– No dokładnie. Jak sam zauważyłeś, to oni
mają przewagę liczebną. Pomóżmy mu, a potem z czasem… się zobaczy, nie?
Nnoitra po raz pierwszy tego wieczora się uśmiechnął.
– Się zobaczy – przytaknął. – Zastanawia
mnie tylko, dlaczego ten pokurcz Ulqiorra do nas nie dołączył. Przecież to on z
nas wszystkich był najbardziej lojalny.
– I pewno dlatego poczuł się najbardziej
dotknięty. Myślę, że kiedy dowiedział się, iż był tylko częścią planu… Skazaną
na klęskę… Chyba nieco to nim wstrząsnęło, choć zapewne w swoim stylu nie dał
po sobie niczego poznać.
Kelnerzy wymienili kieliszki, chociaż
Nnoitra wypił zawartość swojego bez protestów. Jeden z kelnerów odkorkował przy
nim kolejne wino, podstawił pod nos Szayela korek, a kiedy ten z aprobatą
skinął głową, nalał odrobinę do czystego, wysokiego kieliszka. Te wino było białe,
wytrawne. Aporro dokonał degustacji i znowu z przyzwoleniem skinął, tym razem
ręką, chociaż krzywił się przy tym niemiłosiernie. Młody chłopak napełnił do
połowy jego kielich, ale kiedy nalewał Nnoitrze, ten przytrzymał jego rękę,
dopóki kieliszek nie był pełny po brzegi.
– Nie tak łapczywie – pouczył go Granz – bo
nie zmieścisz deseru. A zamierzam zaserwować go osobiście. – To mówiąc,
podniósł się od stołu, odstawiając kieliszek z niedopitym winem na kelnerską
tacę.
Zniknął i po trzech sekundach znów się
pojawił, ale tym razem trzymał już srebrną tacę, nakrytą wypukłą, srebrną
pokrywką, którą podstawił pod nos Piątemu, a następnie uniósł. Na tacy
znajdowały się trzy strzykawki. Jedna z jadowicie różową substancją, druga z
przezroczystym płynem, ostatnia z cyjanową zawartością. Nnoitra wybrał tą z
bezbarwną cieczą, następnie wbił sobie igłę w szyję i wstrzyknął całą objętość.
Wyjął igłę, odłożył strzykawkę, przechylił głowę na lewo, potem na prawo, tak
mocno, aż coś mu strzyknęło w karku, a potem się wyprostował, oparł łokcie o
stół, splótł dłonie i spojrzał z nad nich na pozostałe strzykawki.
– Co to jest?
Szayel ponownie usiadł naprzeciw niego i
wziął do rąk różową strzykawkę.
– Chyba domyślasz się, co to jest?
On również wstrzyknął sobie całą zawartość.
Nnoitra patrzył na niego w zdumieniu spod ciężkich powiek.
– Ale… To twoje reiatsu, nie? – Szayel
przytaknął, więc Nnoitra kontynuował: – No to czy to nie spowoduje, że ten twój
zajebisty, ulepszony wynalazek – pokiwał do niego pustą strzykawką, którą przed
sobą położył – przestanie działać? Czy nie po to ciągle szprycujemy się tym
gównem, żeby usunąć nasze reiatsu? Żeby ZUPEŁNIE NIKT, nawet te obdarzone super
extra hiper mega czułym zmysłem pierdoły, nas nie znalazły? – Szayel znów
skinął głową, a Nnoitra odchylił się do tyłu na krześle, zakładając ręce na
ramiona. – No to czy może mi, do kurwy nędzy, wyjaśnisz, co żeś najlepszego,
kurwa, teraz odpierdolił? – Spojrzał na zdobiącego jego lewy nadgarstek rolexa
z białego złota. – Obstawiam, że za piętnaście minut będziemy tu mieli jakieś
pierdolone czujki.
Times are gone for honest men
And sometimes far too long for snakes
And sometimes far too long for snakes
Granz uśmiechnął się promiennie.
– Zdążymy.
– Z czym?
– Z przygotowaniem scenografii.
Krzesło Piątego gwałtownie opadło na cztery
nogi.
– Ty mnie Szayel nie wkurwiaj z tymi swoimi
jebanymi, teatralnymi zapędami.
– Ale kiedy to będzie naprawdę dobre show,
Nutrio.
„Nutria” wybałuszył oczy.
– Czy ty mnie właśnie…
Szayel uciszył go, unosząc w górę obie
ręce.
– Dobra, dobra, przyznaję się. Do tej pory
nie był ze mnie dobry reżyser. Ale widzisz, od dzisiaj wszystko się zmieni.
– Bo?
– Bo znalazłem świetnego scenarzystę. –
Gestem jednej z uniesionych dłoni przywołał do siebie bliżej jednego z usługujących
im chłoptasiów. Nnoitra zwrócił na niego baczniejszą uwagę. Chłopak miał
kruczoczarne, opadające mu na twarzy włosy. Krótkie, poszarpane, mniej więcej
do linii szczęki. Spod nich jednak wychodziły trzy, długie do pasa jasnosiwe
warkocze, każdy spięty kolczastą klamrą. Młody Vasto Lorde był wysoki i
szczupły, a kiedy spojrzał spod przydługiej, ciemnej grzywki na Nnoitra, Espadę
przeszedł autentyczny dreszcz. Miał przeszywające, blade spojrzenie. Jego oczy
były tak jasne, że wydawały się białe, jednak okolone odcinającymi ich od
białek, grubymi, czarnymi obwódkami. Jego maską były proste, śrubowato skręcone
rogi kozła, wyłaniające się spod kucharskiej czapeczki, którą powoli ściągnął z
głowy, skinąwszy Nnoitrze. Ubrany był podobnie jak Aporro, w galowy frak,
jednak koszulę rozpiętą miał o dwa guziki więcej, niż nakazywała przyzwoitość.
Wystawało spod niego czarne, przetykane siwizną futro. A jego nogi… Jak nikt
mógł tego nie zauważyć? Wizytowe spodnie w kant nie mogły ukryć faktu, że jego
kolana musiały wyginać się w drugą stronę, jakby zamiast stóp jego nogi
wykańczały łapy albo kopyta. Przyglądając się jego rozchodzących w szwach
butach, Gilga stwierdził, że w istocie tak musi być. – Eris, przedstaw się
Piątemu Espadzie – zażądał Granz.
Nazwany Erisem Vasto wyciągnął do Gilgi
rękę. Kiedy to zrobił, rękaw jego koszuli dźwignął się wystarczająco, by
odsłonić wytatuowaną na jego nadgarstku dziewiątkę. – Eris Irshejn – wymienił
swoje imię i nazwisko niskim, warkotliwym głosem, brzmiącym jak u kogoś, kto ma
zapalenie gardła.
– Włączyłeś go do Espady?! – wydarł się
Nnoitra. Nie uścisnął bladej, upstrzonej długimi, czarnymi paznokciami dłoni nowego
kolegi po fachu.
– Sam powiedziałeś, że jeśli nie mamy
liczebnej przewagi. Zabrałem się więc za rekrutację, powinieneś mi podziękować.
– ZA TO, ŻE REKRUTUJESZ CHUJ WIE KOGO BEZ
MOJEJ WIEDZY?!
– Jak to „chuj wie”? Ja wiem.
– I jesteś chujem, pasuje!
– Też byś się dowiedział, gdybyś pozwolił
mi wyjaśnić.
– Masz minutę.
– Nie zdążę w minutę wszystkiego
przedstawić tak, żeby twój ograniczony intelekt wszystko pojął – warknął Szayel
i zanim Nnoitra pokapował się w sensie tego zdania, zwrócił się do Erisa: –
Przyprowadź no brata.
– Nie mów mi, że jest jeszcze jeden…
– Zamknij się, Jezus Maria! – Szayel
zacisnął dłoń w białej rękawiczce na nóżce kryształowego kieliszku tak mocno,
że ta pękła, a odłamki wbiły się w jego rękę, znacząc materiał czerwonymi
żyłkami. – Jeszcze mi za to podziękujesz, jak zobaczysz co ten chłopak potrafi!
Tymczasem wrócił Eris, prowadząc przed sobą
swoją mniejszą kopię. Chłopiec na ludzkie lata mógł mieć ich góra jedenaście.
Miał identyczne jak brat włosy, prócz warkoczy, trochę mniej jasne, ale wciąż
efektowane spojrzenie, a jego maskę stanowił jedynie biały kolczyk przebijający
jego dolną wargę i wyglądający jak kieł.
– O, to nasz scenarzysta – ucieszył się
Szayel. – Chodź do mnie, mały. Opowiedz wujkowi, co fajnego zrobimy. Albo nie,
ty mu to pokaż, maluchu, no śmiało.
Młodszy z braci Irshejn spojrzał na
starszego pytająco. Eris posłał mu pokrzepiający uśmiech, poklepał po ramieniu
i pochylił się, żeby szepnąć bratu coś na ucho, świdrując wzrokiem Nnoitrę.
Poczciwy, starszy brat. Ale kiedy młodszy oderwał od niego swoje zaniepokojone
oczka, na twarzy Erisa pojawił się bardzo niepokojący wyraz. Kogoś
wygłodniałego. Kogoś zdesperowanego. Gotowego na wszystko. Oblizał powoli górną
wargę, wbijając w braciszka pełne nadziei spojrzenie. Nie chciałbyś zawieść
nadziei kogoś takiego, o nie – to mogłoby przyjść do głowy komuś obserwującego
jego drapieżny wyraz twarzy.
– Mam na imię Nezia – odezwał się chłopiec,
dygając przed Piątym Espadą. – Bardzo miło mi pana poznać, senor Gilga.
Nnoitra tylko prychnął kpiąco, ale Szayel
przygarnął go do siebie ramieniem.
– Nie przejmuj się. Pokaż mu.
Nezia kiwnął głową, wdrapał się na krzesło
między Espadami, zacisnął mocno powieki, a kiedy znów otworzył oczy, były one
zupełnie białe, aż zaczęły wypełniać się niebieskawą barwą. Jego postać zaczęła
się deformować, a po chwili na miejscu chłopca siedziała dziewczyna o długich,
chabrowych włosach. Głowę miała bezwładnie odchyloną na zagłówek krzesła,
powieki półotwarte, a gardło poderżnięte. Wciąż buchała z niego krew, a martwe,
cyjanowe oczy dopiero zaczynały matowieć.
– W dalszym ciągu nie rozumiem, co ty,
kurwa, robisz. – Gilga w ogóle nie przejął się nowym „gościem” u stołu, w
przeciwieństwie, do otaczającej ich obsługi. Patrzył na Szayela, kręcą głową.
– No jak to… – Granz sięgnął po ostatnią
strzykawkę, wyrwał z niej igłę i rozlał po iluzji, a następnie rzucił nią przez
salę. Wirując, cyjanowe krople zraszały piszczących gości. Piszczących z
uciechy. Oni wciąż myśleli, że to jakiś event, ekstrawagancja szefa kuchni.
Może jakaś egzotyczna przyprawa? Tak, z tego też znana była „Madness of
tastes”.
W powietrzu rozszedł się zapach belladony.
– Czy to jest…
– Spędziłem z nią w caja negation kilka
dni, pamiętasz?
Biała i zielona energia były coraz bliżej.
Odleglejsza, kobaltowa, również się zbliżała.
– I…? – Piąty zawiesił głos.
– I pomyślałem, że skoro już mam jej
reiatsu, małego iluzjonistę i trochę wolnego czasu, to czemu by nie powkurwiać
Sextę? Jestem bardzo ciekawy jak bardzo zależy… czy zależało – poprawił się,
patrząc na iluzję – mu na tej Shinigami, jak myślisz? Faktycznie dałby się
wrobić w coś TAKIEGO, czy chodzi tylko o pierwszeństwo zdobyczy?
– Pewno się zaraz przekonamy.
– I o to mi chodzi.
– Tylko o to?
– Nie, kochanie, pewnie, że nie. Przy
odrobienie szczęścia być może uda nam się go zneutralizować na jakiś czas.
– Ale myślisz, że on to kupi? – Popatrzył
na zatłoczoną restaurację i wesoło spędzających czas ludzi.
– Nie, oczywiście, musimy zadbać o plan,
ale nasz mały czarodziej – poczochrał Nezii
czuprynę – nie ma jeszcze takie władzy… no wiesz, może tworzyć iluzję tylko na
swoim ciele. Więc resztą scenografii zajmę się sam. Możesz mi pomóc, jeśli
chcesz.
To
mówiąc, Szayel podniósł się z krzesła i jeszcze zanim zdążył się wyprostować,
wgryzł się w szyję kelnera, który wcześniej nalewał mu wina. Tętnicza krew
trysnęła wprost w gardło Ósmego Espady.
– Trochę lepsza, niż te kwaśne wino –
mruknął, ocierając usta i skręcając kark wciąż wierzgającej ofierze. Potem zabrał
się za swoich pozostałych pracowników, nim zdążyli do końca zorientować się, że
jeden z nich właśnie stracił życie.
Wymordował pół sali, zanim wybuchła panika.
Sonido wszystko ułatwiało. A kiedy pierwsi ludzie już niemal wydostawali się na
zewnątrz, gdy przez przerażenie do ich umysłów przedzierała się nadzieja, wtedy
Nnoitra wysunął spomiędzy zębów koniuszek języka, na którym już kumulowała się
energia. Trysnęło złociste cero. Wielka, przypominająca słońce kula przemknęła
przez salę, zgarniając ze sobą stoliki i krzyczących w panice gości „Szaleństwa
smaków”. Jaśniała coraz mocniej, a kiedy dotarła pod ścianę, gdzie kumulował
się tłumek uciekinierów, wbiła się klinem między nich a wyjście i zawisła w powietrzu
na ułamek sekundy. Na jej powierzchni zaczęła pojawiać się czarna szczelina,
przypominająca uśmiech, zupełnie jakby kulista energia kpiła z ludzi w
ostatnich chwilach ich życia. Cóż, jeśli nie ona, to na pewno robił to Piąty
Espada, obserwując z daleka, jak złota powierzchnia pęka, salę wypełnia
oślepiający blask, wybuch zrywa głowy i rozrywa ciała jego najbliższych świadków,
oblepiając ściany smolistą, czarną sadzą. Deszcz krwi z rozwalonych ciał
zraszał krzyczących wniebogłosy, zamkniętych w pułapce z potwornymi Arrancarami
koneserów hiszpańskiej kuchni. Nnoitra oblizał usta i leniwie podpierając głowę
na ręce, jeszcze bardziej wystawił język.
Black hole sun
Won't you come
And wash away the rain?
Won't you come
And wash away the rain?
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał Eris,
który przyglądał się jak Szayel oblizuje ostrze swojego Fornicaras.
– Pewnie, złotko. – Aporro zbliżał się z
wyciągniętym Zabójcą do drącej się w niebogłosy grubawej kobiety, której stopa
ugrzęzła zaplątana w obrus, przytrzaśnięty ciężkim mahoniowym stołem. Kobiecie pomagała
się uwolnić z pułapki dziewczyna, o takich samych, kędzierzawych, platynowych
włosach. Zapewne córka. Ale ciągnięcie matki za szyję nie mogło w niczym pomóc.
Za to Szayel mógł. Z łaskawym uśmiechem zamachnął się Fornicarasem i odrąbał
kobiecie nogę. Ta zamiast podziękować za uwolnienie, rozdarła się jeszcze
bardziej, tak piskliwie, że Ósmy zaczął
się martwić o swoje bębenki, dlatego uciszył wredne babsko, przekuwając jej krtań
szybkim sztychem. Jej wysokie piski przeszły w ciche rzężenie, co spowodowało,
że z kolei rozwrzeszczała się jej córka. – No miałeś mi pomóc… – zauważył Szayel zniecierpliwionym tonem i
ciął na odlew krzyczącą dziewczynę w twarz. Ucichła, przykładając trzęsące się
ręce do rozciętych szeroko ust. Zaczęła dławić się krwią.
– To może ja dokończę. – Vasto Lorde
uśmiechnął się przymilnie do Ósmego Espady i stanął okrakiem nad krwawiącą z
ust dziewczyny. Jego długie warkocze zadrgały i nagle wcale już nie wyglądały
jak splecione włosy, ale pokarbowane tułowia węży, a każdy z nich kończył się
długim, jadowity kłem, wychodzącym spod nastroszonej łuski. Dwa z nich
zanurzyły się teraz w pachwinach dziewczyny. Skóra wokół nich niemal
natychmiast pozieleniała, a kiedy Eris szarpnął głową, zatrute szpikulce z
niemiłym chlupnięciem wyskoczyły z głębokich, kłutych ran, z których buchnęła jasnoczerwona
krew, zachlapując białe mankiety jego koszuli. Obserwująca z niedaleka tą scenę
czteroosobowa rodzinka zaczęła głośno się modlić, nazywając Irshejna
Antychrystem. Eris odwrócił się w ich stronę z radosnym uśmiechem.
Zawirowały udające warkocze wężowe ogony.
Trzy kobiety w krótkim czasie padły trupem, zaduszone. Pomstującego głośno,
łysawego ojca rodziny spotkał inny koniec. Eris raz po raz zadawał mu ciosy na
zmianę każdym z ogonów, aż wybrudził je krwią. Zaczęła się zabawa. Jedyne
wyjście z restauracji zostało zablokowane przez cero Nnoitry. Strzępy mebli i
ciał barykadowały drzwi i nie znalazł się jak dotąd chętny, by przedrzeć się
przez ich gąszcz. Szayel odrzucił na bok swoje zanpakuto i nurzając ręce w krwi
aż po łokcie, mordował wszystkich gołymi rękami. Nawet Nnoitra ruszył się od
stolika. Ponieważ swojego monstrualnego Zabójcę zostawił w szkole (w końcu
wybrał się tylko na niezobowiązujące pogaduchy z Ósmym świrusem), pożyczył
sobie z kuchni równie pokaźnych rozmiarów tasak, a po krótkim namyśle zabrał
również ruszt z rożna. Z jego pomocą kosił wszystkich równo z ziemią albo
rzucał nim do celu na zmianę z Szayelem. Na punkty. Jak udało ci się przeszyć
frajera na wylot dostawałeś dziesięć punktów. Przygwoździć do ściany – piętnaście.
Przeszyć więcej niż jednego ćwoka na raz – dwadzieścia pięć. Jeśli zdjąłeś
tuzin na raz, rozbijałeś bank. Tasak przydawał się na niedobitków.
Vasto Lorde nie ustępował krwiożerczością
Arrancarom. Może nawet więcej niż im dorównywał. Kręcił się koło jedynego
stołu, który jeszcze opierał się pobojowisku, przy którym Nezia trwał w
niewzruszonej iluzji. Gdy tylko jakiś panikarz biegł na oślep w jego kierunku,
natychmiast zostawał pochwycony przez gadzie sploty i zaduszony, rozbity na
miazgę o podłogę, nabity na kozie rogi lub zwyczajnie rozerwany na strzępy przy
pomocy długich czarnych pazurów. Eris przestał dbać o pozory i dawał upust
swoim zwykłym, chimerycznym humorom. Nogawki zaprasowanych w kant spodni
fruwały poszarpane przy jego kopytach, gdy tratował dogorywających gości.
Zbryzgana posoką koszula również wisiała na nim w strzępach, odsłaniając jego
pokryty futrem tors. Można się było pomylić, że Vasto wyznaje jaką dziwną modę
i nosi pod spodem futrzaną kamizelkę, ale wystarczyło uważnie się przyjrzeć, by
zobaczyć, że bardziej przypomina to siwiejącą, czarną, lwią grzywę. Jako jedyny
nie wybierał ofiar na oślep. Starał się wyszukiwać sobie przeciwników, którzy
byli gotowi stawić mu czoła. Znalazł się wśród nich między innymi emerytowany
szef oddziału antynarkotykowego, który wypalił do niego ze swojej policyjnej
beretty, ale chociaż władował w niego cały magazynek, nie wywołał na Erisie
wrażenia. Chyba, że chodziło mu o to, by ujrzeć na lwim pysku lubieżny uśmiech,
to można by uznać, iż osiągnął on swój cel, pytanie tylko, czy naprawdę było
warto dać się za to rozprasować na suficie, bo właśnie tam skończył emerytowany
glina, a jego płyny ustrojowe odświeżyły zakurzone kasetony. Ostatnim z
żyjących było troje młodych strażaków, zaproszonych do „Madness” przez
prezydenta miasta w zamian za szczególne zasługi, jakimi wsławili się podczas
ostatniego pożaru, jaki wybuchł w okręgu Bunkyō w dzielnicy Yayoi. Wszyscy troje próbowali
stawiać tak zwany opór i nad głowami wszystkich trzech zawisły spływające jadem
kolce wieńczące wężowe ogony. Kiedy na ich twarze spadały pojedyncze krople
jadu, strażacy przez ten jeden niepowtarzalny moment mogli poczuć się jak
bogowie. A konkretnie jak jedno z nordyckich bóstw, które przykute do skały
musiało przez wieki znosić zraszające jego zakłamaną twarz jadowite łzy.
Kiedy dopełnili dzieła zmieszczenia,
którego nie powstydziłby się nawet ich lokalny patron destrukcji, Nnoitra
złapał za ramię Erisa i wyciągnął go z sali na zaplecze. Nie było by dobrze,
gdyby tak szybko odkryli przed wrogiem wszystkie karty, a wróg był u bram, a
raczej zdezelowanych obrotowych drzwi, obecnie
nieczynnych.
Won't you come?
Won't you come?
Won't you come?
Dlatego metodą Szóstego, zdecydowali się
wejść przez ścianę. Zielona wiązka światła wystrzelona z palca Ulqiorry
wywaliła w niej pokaźnych rozmiarów wyrwę. Zanim przez nią wleźli do środka,
Starrk odwrócił się do tłumku nagrywających wszystko komórkami Japończyków.
– FBI, niech nikt nie waży się podchodzić
bliżej. – Nie wiadomo skąd ją wziął, ale w jego dłoni zalśniła odznaka, a gapie
dopiero teraz spostrzegli, że na motorze, na którym podjechała ta dziwna
dwójka, świeci się kogut. Ze zdziwieniem dostrzegli również, że tego wyższego
faceta otacza krąg jakiś stworzeń. – To psy policyjne. Rozszarpią każdego
palanta, który podejdzie tu z tym pieprzonym telefonem.
Wycelował palcem w szukający sensacji
tłumek i zniknął za Ulqiorrą we wnętrzu zdemolowanej restauracji.
– Matko, jak tu cuchnie. – Starrk
zmarszczył nos przyglądając się ścianie umazanej ludzkimi wnętrznościami. – Co
tu się…
– Witam w moich skromnych progach. – Głos
Szayela poniósł się echem po ascetycznie zaaranżowanym wnętrzu. Większość
umeblowania była teraz rozniesiona w drzazgi, a co większe kawałki dryfowały na
fali rozpizdu, zgarniając szczątki drewna pod ściany. Tylko dwie, podtrzymujące
strop kolumny ocalały i to zza nich Czwarty i Pierwszy Espada dojrzeli Ósmego.
Popijał z kieliszka coś podejrzanie gęstego i ciemnoczerwonego, a wokół niego
piętrzyły się stosy martwych ciał. – Zapraszam do stołu – zachęcał, ochlapując
i tak zaplamiony obrus kropelkami krwistoczerwonej zawartości kieliszka.
Obserwował Starrka i Ulqiorrę znad białych okularów.
Tylko Coyote odważył się spełnić jego
prośbę.
– Wiedziałem, że twój aspekt w końcu cię
dopadnie, przemieli na pseudointelektualną papkę i wypluje z powrotem jako
totalnego szajbusa.
– Co proszę?
– Jesteś szalony.
– No co ty.
– Na starość ci naprawdę odwaliło. – Starrk
kopnął w krzesło, jakby chciał usiąść przy stole z Szayelem, ale zrobił to zbyt
mocno, bo w tym samym momencie rozpoznał z kim Ósmy już przy stole siedzi.
Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jesteś trupem, Granz.
– Oj tam, oj tam… Przyłapaliście mnie, jak
trochę narozrabiałem. No i co?
– Raczej dałeś się przyłapać. – Ulqiorra
podszedł do nich, wciskając ręce głęboko w kieszenie. – Jeśli to jakaś
prowokacja, uważaj, żeby Grimmjow nie wziął jej na serio.
– Bo? – Szayel zamieszał w kieliszku, a krwistoczerwona
ciecz zostawiła na szklanym kieliszku ciemnoczerwone obwódki.
– Bo nie tylko ty robisz postępy w swoim
fatum. On cię zniszczy. Rozniesie na strzępy. – Coyote założył ręce na ramiona
patrząc na Granza jak na kogoś przegranego.
– Taak? Podobno mu nie zależało…
– Zależało mu, żeby być pierwszym, który ją
zabije. – Starrk zastanowił się jak to zabrzmiało i dodał: – No, jak to mówią…
Z braku laku… Chociaż tyle mu się należało w kwestii „mój pierwszy raz”.
– No cóż, mówią też: jak dbasz, tak masz.
Przekażcie Szóstemu pozdrowienia. – Szayel chciał podnieść się od stołu, ale
Ulqiorra położył dłoń na jego ramieniu, powstrzymując go.
– Zrobisz to osobiście. Król zaraz tu
będzie.
Ósmy zakrztusił się łykiem, który pociągnął
z kieliszka.
– Król?!
Błagam! Chyba naprawdę w to nie wierzycie… – Żółte oczy zwęziły się przebiegle,
zaglądając w zielone, pokryte melancholią oczy Czwartego Espady. – Jeszcze nie
jest za późno. Możecie jeszcze przejść na naszą stronę. Wygraną stronę. Zanim…
Zanim dokończył kolejna ściana eksplodowała
z hukiem. Z rozniesionego w drobny mak betonu buchnął ciemno szary dym, podobny
kłębom gęstej mgły. Co większym kawałkom udało się trafić do kieliszka Ósmego,
który tylko wzruszył ramionami, zamieszał w naczyniu i duszkiem wypił jego
zawartość. Zanim zawiesisty pył opadł, wychynęła z niego ręka i zacisnęła się
na gardle Szayela.
Black hole sun
Won't you come... Won't you come.
Won't you come... Won't you come.
– Yo. – Pył powoli opadł, odsłaniając
wysoką, błękitnowłosą postać. – Ty skurwiała ewolucjo debilizmu, do ciebie nic
nie dociera?
– ? Wow. Aleś mi dowalił combo… –
wycharczał Szayel i próbował nawet się zaśmiać, choć łapa Grimmjowa skutecznie
zaciskała się na jego drogach oddechowych. Ta próba szybko została zaniechana,
po tym jak Jaegerjaquez smagnął go grzbietem drugiej dłoni w twarz. Głowa
Szayela odskoczyła gwałtownie, a gdyby różowe włosy odrosły mu na tyle, by
teraz opaść na jego twarz, w podskoku by to zrobiły. Szayel skrzywił się i
powoli na powrót odwracał głowę, by spojrzeć na Szóstego.
– To ja ci tu, hijo de putta, ofiary składam, jak dla jakiegoś zasranego
boga-króla, a ty mi się tak odwdzięczasz?!
– Och, faktycznie, zapomniałem. – Grimmjow
puścił Szayela i na moment odwrócił się do kompanów (Ulqiorra polerował rękawem
swoją maskę, a Starrk wciąż stał z założonymi na ramiona rękami, zmieniło się
tylko to, że teraz Pierwszego Espadę pokrywała cienka warstwa tynku, przez co
wyglądał, jakby miał siwe odrosty), ale raczej tylko po to, żeby wziąć większy
zamach, bo zaraz z dzikim obłędem w oczach odwrócił się z uniesioną pięścią i
przyłożył Ósmemu prosto w twarz. Szayel przez chwilę, jak na zwolnionym filmie,
chwiał się na krześle, które powoli się przewracało, aż walnęło o podłogę, a
Szayel przejechał na nim aż do ściany, na której się wraz z krzesłem zatrzymał.
Szybko wygrzebał się spośród drzazg, ściągając z nosa rozbite okulary. Trochę
chwiejnym krokiem wrócił do stołu, przy którym wciąż w tumanie unoszącego się
kurzu stał Jaegerjaquez.
– Myślałem, że się bardziej ucieszysz –
wydusił z siebie Ósmy, podpierając się pod bok z grymasem bólu na twarzy.
– Co ty pierdolisz... – Grimmjow z
obrzydzeniem pokręcił na niego głową. Jasne, że kiedy tylko zburzył ścianę,
dotarło do niego jej reiatsu, ale teraz jej nie widział, więc myślał…
Szayel wskazywał palcem na coś, co właśnie
odsłaniał opadający powoli pył. Grimmjow z ociąganiem zerknął w tamtą stronę,
zakładając kciuk o obi. Za stojącym tuż obok stołem siedziała jakaś osoba,
której wcześniej z powodu gęstego, wirującego kurzu nie dostrzegł, ale gdy
tylko odsłonił on czubek chabrowej głowy, dłoń Grimmjowa bezwiednie zacisnęła
się na zagłówku krzesła. Rozszerzone, kobaltowe oczy nie odrywały się od
odsłanianej postaci. Od półprzymkniętych cyjanowych oczu. Od krwawiącej szramy
na gardle. Nozdrza Szóstego Espady zadrgały, ale poza tym nie zdradził się
niczym, że widok ten zrobił na nim jakiekolwiek wrażenie. Wpatrywał się długą
chwilę w szyję „ofiary”, a kiedy wreszcie dostrzegł, że drgnęła niemal
niedostrzegalnie w przejawie pulsu, uśmiechnął się szeroko i znów spojrzał na
Szayela.
– Chciałeś mi popsuć zabawę, pokurwieńcu? –
Wciąż obserwując Granza i jego rzednący uśmieszek, poderwał z miejsca
chabrowowłosą, podnosząc ją do względnego, bezwładnego pionu za włosy. Szybkim,
zwinnym ruchem dobył Pantery i przebił nią serce dziewczyny. Był taki moment,
gdy (sam nie wiedział czemu) zaczął opatulać go zimny całun potu. Był taka
sekunda, a wpadłby w tą pułapkę. Ale mimo dociekań dogmatyków Grimmjowowej
inteligencji, nie był on wcale taki głupi. Skoro wiedział, że u Ikari występuje
znaczna ułomność w ukrywaniu własnego reiatsu, a nie wyczuł go ani odrobiny przed tą śmieszną knajpą, a
tu, u niby umierającej Ikari reiatsu wrzało jakby właśnie zrobiła bankaia albo
uwolniła formę (bo Grimm już nie wiedział do czego jej bliżej), domyślił się,
że to jakaś pułapka, ale skąd pierdolnik pokroju Szayela wziął reiatsu Hagane…
Wolał nad tym nie rozmyślać. Jednak teraz, skoro pozwolił się wciągnąć w tą
zabawę, nie pozostało nic innego, jak podjąć grę. Obserwował, jak usta
podstawionej Ikari wypełnią się spienioną krwią, jak je otwiera, zupełnie jakby
chciała krzyczeć…
Call my name through the cream
And I'll hear you scream again
And I'll hear you scream again
Zacisnął
mocno powieki. Spodziewał się, że czymkolwiek była podstawiona Ikari, zacznie
zaraz rzęzić i generalnie zdychać, a miał średnią ochotę to oglądać. Jednak
rozległ się tylko jej cichy chichot. Grimmjow otworzył oczy i spostrzegł, że
miejsce, które przeszył kataną jest teraz dziurą i mógł dokładnie przyjrzeć się
swojemu Zabójcy, który wystaje z drugiej strony „Hagane”.
Dziura Hollowa. To znaczyło, że Szayel
wiedział o Kiraim. Wytargał Panterę, zostawiając śmiejącą się „Hagane” samej
sobie i odwrócił się do Szayela, żeby wreszcie raz na zawsze zrobić z nim
porządek, ale Ósmy Espada stał już w sporej odległości od niego. Jaegerjaquez dostrzegł,
jak wstrzykuje sobie coś prosto w szyję. Zaraz po tym jego reiatsu wygasło do
zera.
– Eris! – wrzasnął jeszcze nie wiadomo na
kogo, próbując wyprostować wymięte, ubrudzone mankiety rękawów. Zdawało się, że
nikt nie odpowie na jego wezwanie, więc Szósty zaszarżował w jego stronę, ale w
tym samym momencie Szayel pomachał mu na pożegnanie i zdematerializował się,
używając Sonido, a on nawet nie umiał określić, w którą stronę prysnął. Nawet
widmo Jaggerjack, czy czymkolwiek była, rozpłynęło się przed ich oczami.
Czwarty, Pierwszy i Szósty Espada popatrzyli po sobie i zrujnowanych,
zawalonych trupami ruinach wykwintnej restauracji. Czuli się wykiwani.
Zwyczajnie z nich zadrwiono, z samego Króla Drwin, który teraz ścierał sobie zęby,
zgrzytając opętańczo. Był tak wściekły, że nawet się nie zastanawiał, czy udało
im się wybrnąć z pułapki, czy ostatecznie się zdemaskowali. Jak mógł się dać w
to wciągnąć, jak mogli tak dać się wycyckać, pozwolić, żeby wróg zagrał im na
nosie i dać mu zwiać… Gdyby cokolwiek mógł teraz zrobić, żeby nie czuć się jak
ostatni debil…
– Coś tu leży – zauważył Starrk, wskazując
na jakiś papier na stole tuż przy miejscu, na którym siedziała „Ikari”. –
Zostawili jakąś kartkę.
Wszyscy troje doskoczyli do stołu,
pochylając się nad nim. Grimmjow zdążył się nawet uśmiechnąć, widzą słowo „Plan”.
Porwał kartkę w swoje łapy i nie wpadło mu do błękitnego łba, że jeszcze nie
uniknął pułapki. Zorientowali się za późno, dopiero wtedy, gdy wysoka postać
Vasto Lorde już stała za ich plecami, a jego nasączone paraliżującą trucizną
kły wbiły się w ich kręgosłupy. To ich nie zabije, ani nie powstrzyma dłuższy czas,
ale obezwładni na wystarczająco długo. Kiedy wszyscy troje upadli, złapał
wypuszczoną kartkę, która unosiła się w powietrzu i podał ją Granzowi.
– Dobra robota, Eris – pochwalił go Aporro.
– Nie udałoby się, gdyby nie ten zabijający
smród reiatsu wynalazek.
– Oczywiście. Ale i tak dobrze się
spisałeś. – Z aprobatą pokiwał głową, patrząc na leżących bezwładnie
Arrancarów. Grimmjow i Coyoye wylądowali twarzą do ziemi, tylko Ulqiorra upadł
na wznak, utkwiwszy ekstremalnie zielone spojrzenie w Erisie. – Moglibyśmy to rozstrzygnąć
nawet teraz… – zacmokał Szayel, trącając Jaegerjaqueza stopą. – Ale po co psuć
sobie zabawę. – Zręcznym ruchem wydobył zatknięte za obi trzy strzykawki, z
których każda była wypełniona czymś przypominającym konsystencją i kolorem
olej. Dwie wręczył Erisowi, a jedną zachował dla siebie i osobiście zajął się
warczącym głucho Grimmjowem, wbijając mu całą zawartość w kark. – To tak na
wszelki wypadek. Musimy mieć was na oku. No wiecie. Jesteście w sumie jak
zagrożony wyginięciem gatunek. No i nie zdążymy już zrobić z wami nic innego…
Słyszycie?
Wyprostował się i uniósł palec,
nadsłuchując. Nie musiał wcale tak się do tego przykładać, bo wycie policyjnych
syren już od dłuższej chwili rozchodziło się po całej okolicy. Na pożegnanie
jeszcze raz ukucnął przy Szóstym Espadzie i poklepał go po ramieniu.
– Mam nadzieję, że macie dobrego adwokata,
bo podejrzewam, ze ci wszyscy truposze pójdą na wasze konto. – Szayel podniósł
się, obrócił radośnie wokół własnej osi i zanim znów zniknął, pomachał tym
razem do Ulqiorry, który został przymusowym odbiorcą tych rzewnych pożegnań. –
Do zobaczenia na meczu, frajerzy!
I znowu uciekł.
"Ale mimo dociekań dogmatyków Grimmjowowej inteligencji, nie był on wcale taki głupi." Ehem, przepraszam?! Dobra, Szósty, zwracam ci honor, w końcu się pokazałeś z właściwej strony.
OdpowiedzUsuń"Ciężko rachować, kiedy jest się panterą" Nawet się nie domyślam, jak bardzo. Hue hue hue! <6
Yo, Wilczy! Z okazji urodzin życzymy wielu czteropaków, dobrej whiskey i weny, więcej niż wczoraj, mniej niż jutro. Masę szmalu na tatoo! Śmiechu, darcia ryja, więcej śmiechu i cyjanowego szaleństwa!! Żebyś nie zmieniała swojego stylu pisania, bo za niego Cię uwielbiam, i dawała na Drodze więcej siarczystych wiązanek, albo tyle, ile do tej pory, bo to jest piękne!
I wcale nie wątpliwej jakości, przestań tak gadać!
Wgl, Wilczy, kiedy Droga ma rocznicę?
Co się tyczy rozdziału, zabiły mnie jego zmarszczki. I jakie poważne przemyślenia na temat upływania czasu... Grimm szokuje O.O Ale tak, tak, niestety! Czas ucieka, partnerki brak, geny nie przekazane... No, co robimy z tym fantem?
Dobry Boze, wreszcie się wyjaśniło z tą zamordowaną przez Szóstkę Ikari, bo jak mi podesłałaś ten fragment, to prawie osiwiałam. A tu ufff... Jest dobrze, w porzadku, to była podróbka.
I teraz pójdą siedzieć, tak?
Innymi słowy, Ósmy i Piąty = Aizen. Tak jest, to zostało oświadczone wszem i wobec! No ale naprawdę, Nnoitora trzyma z Aizenem? W sumie to by pasowało. Wait, wtyczką jest Abarai, nie? Ech... To przykre, bardzo.
Wszystko zaczyna nabierać sensu i całości. O to chodzi opozycji, Kirai z nimi tak jakby współpracuje, znaczy oni go jakby wspierają... Matko pojedyncza!! Aleś namieszała, ale teraz powoli mi się rozjaśnia we łbie, układa w całość i czekam niecierpliwie, co dowalisz za tydzień.
Zastanawiam się, dlaczego ta zgrana bardzo dwójka chciała powrotu Aizena i co im przeszkadzał Grimm na tronie? Mecz obstawiony... Hmm... Czyli znowu zrobiłaś zakręt na Drodze. Jej, Wilczy, to jest intryga stulecia! Dosłownie! Jak czytam, to chcę wiedzieć więcej i więcej i nie mogę się doczekać, kiedy się w końcu okaże o co w tym chodzi i kto pociąga za te wszystkie sznurki, bo cuchnie tu intrygą grubymi nićmi szytą.
Zabij w końcu Grantza. Zabij go, do cholery. Nie mogę go znieść! Gadzina! Ale najpierw wyłup mu te jego żółtawe oczka. Niech ich nie ma!!
Jest Czwóreczka <4 Mrrr, dziękuję Ci za niego <Wilczy.
Popadam w kompleksy, wiesz? Ślęczę właśnie nad rozdziałem, ale jak przeczytałam newsa tutaj to tak jakby... Ech, czas coś zrobić ze swoim życiem. Z jednej strony mnie to motywuje, z drugiej takie "nie masz talentu, Rhan, ani grama, więc skończ", i tak się to ze sobą kłóci... Co ja mam, biedna, zrobić? Dobra, już się nie żalę. Tylko nie opowiadaj mi bzdur, że wątpliwej jakości prezent. Ja Cię podziwiam, Wilczy, a Ty mnie tu obrażasz podle. Chamstwo w biały dzień!
I uwielbiam Cię, no. Muszę wyrazić moją sympatię! <6
UsuńJesteś najlepsza, Droga inspiracją, Grimmjow bóstwem.
Amen.
Wielbię <6 Dodałam rozdział, bardzo się starałam w Twoje urodziny, jak się juz o nich dowiedziałam. I chwała, chwała, najdłuższy rozdział na HG!!
UsuńNieco spóźnione: wszystkiego najlepszego! Żeby się we łbie dalej przewracało. Pozytywnie oczywiście :D
OdpowiedzUsuńA teraz tak... Oh... My... God... Tam był Lectuś? Serio? Kto następny? John Snow? A może Legolas? Pomysłowo, pomysłowo. Centralnie mam przed oczami Niotrę w garniaku, a co gorsza ten
widok mi się chyba podoba... Przeraża mnie natomiast Szayel w roli kucharza. Co to, to nie... No nie jadłabym no. I jeszcze wszyscy teraz przez ściany wchodzą, bo drzwi są, jak widać, dla frajerów. Kurde... Jak ja chcę wchodzić przez ściany, ale nie dało takiego talentu.
Rozdział niezły. Czekam na next.
Pozdrawiam
Chciałabym zauważyć, ze minął tydzień.
OdpowiedzUsuńTak, jestem hipokrytką, ale chcę rozdział. CHCĘ!